Klub

Kibice wspominają derby

23.10.2021

23.10.2021

fot. Włodzimierz Sierakowski / Derby Łodzi (1998)

Ile derbowych meczów i kibiców ŁKS-u, tyle wspomnień i emocji. Zachęcamy, żebyście podzielili się z nami derbowymi wspominkami w komentarzach, a na zachętę przytaczamy wspomnienia (przede wszystkim z ostatnich wyjazdowych derbów) kilku naszych sympatyków.

Paweł Lewandowski: „To był szał!”

Nie zapomnę nigdy derbów na Widzewie w Pucharze Polski. Akurat w niedzielę, kiedy znów tam zagramy, miną dokładnie 42 lata. Tamtego dnia przegrywaliśmy 0:1 i wtedy przyszła 28. minuta. Piłkę dostał Stasiek Terlecki. Wszystko zaczęło się na środku boiska. Ruszył na bramkę, minął po drodze czterech obrońców, huknął w okienko, a potem na pełnym gazie podbiegł do sektora, gdzie siedziałem wraz z innymi kibicami ŁKS-u. Już o tym kiedyś wspominałem, ale wspomnę raz jeszcze – myślałem, że go tam zaduszą z radości, albo rozbiorą ze sprzętu. Mecz zakończył się remisem 2:2, ale wygraliśmy w karnych. To był szał!

Kamil Wendler: Derby z odtwarzacza

Derby na Widzewie? Pierwsze skojarzenie – nic oryginalnego – „Danielewicz skarcił Widzew” i szał radości, bo niewielu się tego spodziewało. Wspomnienie tamtego meczu nadal przyprawia mnie o gęsią skórkę, ale wyjazdowe derby, które zapamiętałem najbardziej to te z 17 października 2011 roku. Żyłem tym meczem długo przed jego rozpoczęciem. Rozgrywałem go w głowie. ŁKS słabo rozpoczął sezon, ale po przyjściu Michała Probierza pojawiła się iskierka nadziei. Tydzień dłużył się nieznośnie. Wreszcie nadeszła niedziela. Skończyłem pracę i chciałem być jak najszybciej w domu. Kibice ŁKS-u nie mogli wtedy wspierać klubu z trybun. Marzyłem tylko o tym, żeby zasiąść na kanapie, zamówić pizzę, otworzyć piwko i przez 90 minut śledzić poczynania mojej ukochanej drużyny. Pół godziny przed meczem zadzwonił telefon. Mojej żonie zepsuł się samochód. Mieszkaliśmy wtedy poza Łodzią. Wiedziałem, że jeśli po nią wyruszę, to nie mam szans zdążyć na ten mecz. Nie w godzinach szczytu. Byłem rozczarowany, wściekły, bezradny, a łzy napływały mi do oczu. Dlaczego akurat dziś? Dlaczego teraz, w takim momencie?! Cóż, wsiadłem do auta i pojechałem. Po drodze zadzwoniłem do siostry i taty, prosząc, żeby nie zdradzali mi wyniku, bo zamierzałem obejrzeć nagrany mecz zaraz po powrocie. Kiedy wreszcie dotarliśmy do domu, nic innego mnie nie interesowało. Usiadłem i włączyłem odtwarzacz, oczywiście nadal wściekły jak osa. Żona nawet się słowem nie odezwała. Wtedy ktoś zapukał do drzwi. Nic mnie nie interesowało. „U mnie” była 20 minuta meczu. Byłem w swoim świecie. Kątem oka zauważyłem siostrę. Była wyraźnie wzruszona. „Wygraliśmy?” – zapytałem, a ona tylko się uśmiechnęła i odparła: – „Nie powiem, oglądaj”. Wtedy już wiedziałem, ale oglądaliśmy ten mecz nadal, jak gdyby nigdy nic. Po golu na 1:0 wyskoczyłem pod sufit. Zszedł ze mnie cały stres tego dnia. Wyściskałem żonę i siostrę. Pamiętam też, że rzuciłem w stronę żony niewybrednym żartem: „Marcin Mięciel właśnie ocalił nasze małżeństwo”. Kiedy niekiedy próbuję sobie wmówić: „spokojnie, to tylko kolejny mecz, nic więcej”, wówczas przypominam sobie tamten dzień i dociera do mnie, że to nieprawda. To o wiele więcej.

Jakub Tarantowicz: Na rowerze

Z derbów, które ŁKS rozegrał na stadionie Widzewa kilka meczów zapadało mi szczególnie w pamięć. Zwycięstwo we wrześniu 2020 roku i świętowanie razem z piłkarzami już obok naszego stadionu było niezapomnianym przeżyciem. Wygrana w 2011 roku po bramce Marcina Mięciela, choć oglądana tylko przed ekranem komputera, też dała mi dużo radości. Ledwo dotrwałem do końca meczu, bo pracowałem wówczas na zmiany i wstałem tego dnia o godzinie 4 rano. Z meczów, na których byłem na trybunie najlepiej zapamiętałem dwa spotkania. Latem 2006 roku na stadion przy alei Piłsudskiego dotarliśmy razem z tatą rowerami prosto z działki. ŁKS niestety wówczas przegrał, a nas czekało jeszcze ponad 30 kilometrów drogi powrotnej. Na pierwszym miejscu stawiam jednak derby z czerwca 2005 roku. Nasz sektor był wówczas wypełniony po brzegi, a pod względem „kibicowskim” działo się naprawdę dużo.

Jakub Olkiewicz: Jeden z tych, które świętowaliśmy najmocniej

Kiedy myślę o derbach na wyjeździe, to oczywiście zwycięstwa po golach Danielewicza, Mięciela czy ostatnio, po bramkach Rozwandowicza i Klimczaka od razu przychodzą na myśl. Ale Danielewicza widziałem w telewizji. Mięciela, podobnie jak te ostatnie wygrane derby, na telebimie. To nie ma jednak takiej mocy, jak choćby bezbramkowy remis, ale w „klatce”, na żywo, mogąc przeżywać ten mecz razem z braćmi. Na pewno wyjątkowym momentem były derby za kadencji Michała Probierza. Klub stał wówczas nad przepaścią, ja dodatkowo pomagałem trochę jako wolontariusz w biurze prasowym. Pamiętam, że wraz z moim serdecznym przyjacielem Michałem Winciorkiem mieliśmy wówczas dużą zagwozdkę jak podzielić się obowiązkami, relacją z meczu, ewentualnymi rozmowami pomeczowymi. Od początku nie wyobrażałem sobie, bym mógł obejrzeć mecz na stadionie, gdy żaden z naszych kibiców nie będzie mógł tego zrobić. Na szczęście wszystko wziął na siebie rzecznik, Jarek Paradowski, my mogliśmy się skupić na czerpaniu przyjemności ze zorganizowanego telebimu. Potem to już właściwie potok scen, które zlewają się w jedną całość. Artur, który zarzucił „gramy do końca”, dośrodkowanie Smolińskiego, skok na płot, race płonące nad moją głową. Potem nagle wyrasta Saganowski, zaczyna intonować przyśpiewki, to samo robi cała drużyna, na którą czekaliśmy cały czas na stadionie. Impreza przenosi się na osiedla, na Piotrkowską. To prawdopodobnie jeden z tych meczów, które świętowaliśmy najmocniej – może też dlatego, że każdy czuł pod skórą nadchodzący czas pozbawiony jakichkolwiek okazji do świętowania. Te ubiegłoroczne derby zapamiętam z kolei z uwagi na to, że ŁKS wygrał mecz nie na wślizgu, nie przepychaniem, nie jakąś wrzutką „na aferę”, ale konsekwentnym udowadnianiem wyższej futbolowej jakości. Mam nadzieję, że powrócimy na tę ścieżkę właśnie w ten weekend.


Czytaj także inne artykuły z kibicowskiego cyklu: