– Kiedyś nie było zorganizowanego dopingu, ale kibicował cały stadion. Trybuny pękały w szwach. Tam, gdzie wydawało się, że zmieści się jedna osoba, potrafiły zmieścić się aż trzy – wspomina Tadeusz, który kibicuje ŁKS od prawie sześćdziesięciu lat i widział tu już niemal wszystko.
Jeśli kilka lat temu wdrapalibyście się schodami na trybunę tamtego dziś już nieistniejącego stadionu ŁKS-u i udalibyście się wąskim przejściem niemal na koniec wysłużonej staruszki, tam właśnie, na wysokości ławki rezerwowych gości, spotkalibyście dżentelmena w białej bluzie i charakterystycznym kaszkiecie na głowie. Biada ci człowieku, jeśli przyszło ci kiedyś do głowy zająć jego krzesełko. Szansa zresztą na to była zazwyczaj niewielka, bo pan w kaszkiecie zwykle pojawiał się na stadionie kilkadziesiąt minut przed pierwszym gwizdkiem. Dziś, już na nowym stadionie, też ma swoje ulubione miejsce i stamtąd właśnie trzyma kciuki za swoją drużynę.
– ŁKS? Coś na co psioczy się gdy jest. Coś za czym tęskni się gdy nie ma. Coś bez czego życie staje się trochę bardziej szare. To po prostu to mój świat – wyznaje Tadeusz i w tonie jego głosu nie wyczuwam ni krzty taniego sentymentalizmu. Bo to nie ten gatunek człowieka.
Łyk oranżady
– Kiedy miałem sześć lat starszy brat zaprowadził mnie na pierwszy mecz ŁKS-u i… nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Gra wydała mi się wtedy powolna, a sama piłka nożna zwyczajnie nudna. Wolałem hokej lub żużel. Brat okazał się jednak cierpliwy i zrobił ze mnie kibica, chociaż duża w tym zasługa serwowanych mi wtedy przez niego na stadionie lodów i oranżady – śmieje się Tadeusz.
To słodkie przekupstwo naraziło brata na niemałe wydatki, ale ŁKS-owi wielce się opłaciło. Tadeusz wspiera ełkaesiaków od 57 lat. Powiedzieć o nim, że to wierny kibic, to nic nie powiedzieć – wystarczy w jego towarzystwie obejrzeć jeden mecz. Czego tam nie dostrzeżecie na oblanym gorączką obliczu. Jest burza i słońce. Jest deszcz, upał i gradobicie. Są słowa. Gesty. Uniesione w geście triumfu ręce. Uśmiechy, dobroduszne złorzeczenia i schowana głęboko w dłoniach twarz, gdy coś nie pójdzie po naszej myśli.
– To prawda… Na stadionie emocje biorą górę. Jestem podekscytowany od samego rana. Zanim przyjadą po mnie syn i jego żona, bo na ŁKS chodzimy od lat zawsze razem, czas dłuży się niemiłosiernie. Do tego dochodzą meczowe rytuały. Przyznaję, w drodze na mecz jest coś niecoś na lewą i prawą nóżkę „pod zwycięstwo”, ale zawsze symbolicznie. Do tego na każdym meczu muszę mieć ten sam szalik, tą samą bluzę i nową czapkę, bo ten wspomniany przez ciebie kaszkiet służący mi od lat 80. przeszedł ostatnio na emeryturę – opowiada Tadeusz.
Kibic ŁKS-u nie ukrywa, że bywa podczas meczów impulsywny, popada ze skrajności w skrajność i często doszukuje się błędów w grze drużyny. Z tego zresztą powodu syn nazwa go „Smerfem Marudą”.
– Potrafię po przegranym meczu stwierdzić, że większych „dziadów” w życiu nie widziałem, ale kiedy ochłonę pojawia się krytyczna autorefleksja – przyznaje Tadeusz, dla którego to rodzinne doświadczanie emocji podczas meczów jest bardzo ważne. I jemu bowiem ŁKS najbardziej smakuje w towarzystwie najbliższych lub poznanych na stadionie znajomych.
– Oglądanie emocjonującego meczu w samotności, to jak jedzenie nieosolonych ziemniaków lub picie ciepłej wódki. Niby jest z tym trochę przyjemności, ale… – kibic zawiesza głos i uśmiecha się znacząco.
Chorągiewka za szybą
Tadeusz widział w al. Unii 2 już niemal wszystko. Pamięta naszpikowaną gwiazdami drużynę marzeń Leszka Jezierskiego, której nigdy nie było ze sobą po drodze i swój ogromny potencjał zawsze rozmieniała na drobne. Pamięta chimeryczny zespół z lat 80., pamięta mistrzostwo Polski zdobyte w kolejnym dziesięcioleciu, pamięta w końcu emocjonalny rollercoaster, jakim raczyli nas ełkaesiacy na początku XXI wieku. Za niektórymi rzeczami z tamtych lat tęskni, za innymi mniej.
– Atmosfera na meczach była „luźniejsza”. Pamiętam, że razem z bratem siadaliśmy na twardych betonowych stopniach wyściełanych gazetą. Nie było zorganizowanego dopingu, ale i tak kibicował cały stadion. Na trybunie mieściło się zawsze tylu kibiców, ilu danego dnia przyszło na stadion, a tam gdzie wydawało się, że ledwo zmieści się jedna osoba, mieściły się trzy – wspomina i po chwili zastanowienia przypomina sobie kilka charakterystycznych obrazków z dawnych czasów. – W pamięci zapadli mi panowie opróżniający szkło. Żaden się wtedy z tym nie krył, wódeczką raczono się „oficjalnie”, nikomu to zresztą wówczas nie przeszkadzało. Atmosfera na meczach też była bardziej „rodzinna” i nie tak moim zdaniem „skomercjalizowana” jak dzisiaj. Każdy dla każdego był takim „Bratem Łatą” – dodaje kibic.
Tadeusz wspierał ełkaesiaków w Łodzi i na wyjazdach, a choć skromnie przyznaje – „Gdzie mi tam do wytrawnych „wyjazdowiczów” – ilu spośród tychże „wytrawnych” mogło świętować awans do elity na początku lat 70. po wygranym 2:1 meczu ze Śląskiem we Wrocławiu?
– Do dziś pamiętam, że pociąg składał się z dwunastu wagonów typu Pullman. Wzdłuż torów stali ludzie z transparentami: „Śląsk – ŁKS 0:3” i „ŁKS 1 liga!”. W sumie w stolicy Dolnego Śląska pojawiło się wtedy ok. sześciu tysięcy kibiców z Łodzi. Siła ludzi. Wrocław był nasz! – opowiada kibic i przy tej okazji przytacza dwie anegdoty związane – jak donosił potem „Dziennik Łódzki” – ze „słynnym lasem biało-czerwonych chorągiewek, który przykrył trybuny”.
– Pamiętam te chorągiewki, tym bardziej że bardzo nam wtedy pomogły. Kierowca taksówki którą jechaliśmy na stadion, nie mógł przejechać przez pochód naszych kibiców, więc wetknął za szybę samochodu nasze chorągiewki. Fortel się sprawdził. Z kolei w drodze powrotnej te chorągiewki tak się spodobały eskortującemu nas milicjantowi, że poprosił nas o jedną sztukę dla swojego syna. Chciałbym choć raz jeszcze przeżyć taki wyjazd. Dodam przy okazji, że do Wrocławia pojechał wtedy z nami, zresztą na „gapę”, mój kolega z podwórka, świętej pamięci Heniu Pielesiak, późniejszy wielokrotny mistrz Polski w boksie i olimpijczyk z Moskwy 1980 – relacjonuje Tadeusz.
Mijały lata, a oranżada i lody już nie były potrzebne, nawet sam futbol przestał z czasem sprawiać wrażenie „nudnej” dyscypliny. Tadeusz szybko złapał ełkaesiackiego bakcyla i jak nietrudno się domyślić żadna siła z ŁKS-u wypędzić już go nie zdołała, choć zdarzyło się, że tę swoją miłość omal nie przypłacił aresztem wojskowym.
– Służbę odbywałem w jednostce w Warszawie w jednym z biur sztabu jednostki. Było nas tam trzech. Ja, Sławek – zagorzały kibic Legii i jeszcze jeden – „Młody”. W weekendy niezbędna była tam obecność tylko jednego z nas i zazwyczaj ten przykry obowiązek spadał na „Młodego”. W końcu jednak i on doczekał się urlopu, więc tym razem musiało paść na jednego z nas. Chciałem się zerwać do domu i pójść na mecz, Sławek też miał swoje plany, więc zagraliśmy o to w warcaby i choć „legionista” wygrał tę partię, po chwili zastanowienia stwierdził, że skoro dotąd nic się nigdy nie wydarzyło, to i ja mogę udać się na tzw. „lewiznę”. Zaryzykowałem i… oczywiście doszło do wydarzenia, które wymagało mojej obecności w biurze. Sprawa się rypła, a mnie za ucieczkę na mecz ŁKS-u omal nie skierowano karnie do tzw. kompanii roboczej – wspomina ze śmiechem Tadeusz, choć jak przyznaje – wtedy nie było mu do śmiechu.
Być u siebie
Tadeusz wspomina z rozrzewnieniem stare czasy, ale nie żyje wyłącznie przeszłością. Zdaje sobie również sprawę z tego, że jako kibic ma prawo zarówno „oczekiwać” od klubu, jak i ciążą na nim względem tegoż klubu „obowiązki”.
– Ważna jest dla mnie „otwartość” na kibica. Chciałbym się zawsze czuć częścią tej społeczności, a nie tylko dostarczycielem gotówki. Jeżeli jako kibic daję od siebie wszystko, co najlepsze, to tego samego oczekuję od zawodników czy też władz. W tym sensie to musi być spójny dialog. Według mnie kibic powinien mieć wpływ na działalność klubu, oczywiście w granicach rozsądku – twierdzi Tadeusz, ale i podkreśla, że i klub ma prawo „oczekiwać” od kibica rewanżu. – Muszę być zawsze „dostępny” dla klubu. Wspierać go nie tylko przy okazji meczów, ale i na co dzień. A wspierać można go na wiele sposobów, chociażby popularyzując swój klub przy każdej nadarzającej się okazji, bo o jego dobre imię należy dbać nie tylko od święta. To przecież proste. Jeżeli osoby z otoczenia wiedzą, że jesteś kibicem ŁKS-u, to poprzez twoją postawę będą potem postrzegać klub – zauważa Tadeusz, dodając przy okazji, że jeśli piłkarze dają z siebie wszystko, ale rywal okazuje się zwyczajnie lepszy nigdy nie ma pretensji. – Gorzej, gdy jako kibic jestem mówiąc kolokwialnie „olewany”. Wtedy nie mam litości – przyznaje sympatyk ŁKS-u.
Nasz bohater przyznaje, że w byciu kibicem Łódzkiego Klubu Sportowego jest coś, co można by nazwać swego rodzaju „zaszczytnym przekleństwem”. Dla niego kibicowanie tej drużynie sprowadza się do radości z małych rzeczy, w końcu w trakcie 112 lat okazji do świętowania naprawdę znaczących sukcesów trafiło się ledwie kilka, choć sympatyk ŁKS-u przypomina przy tej okazji o wielu medalach zdobytych przez ełkaesiaków w innych dyscyplinach sportu, tęskniąc przy tym zwłaszcza za hokeistami.
– Nie ma się co oszukiwać. Najwięcej emocji i rozczarowań, radości i smutku przynoszą nam rozgrywki piłkarskie. Tu pozostaje się cieszyć z małych rzeczy. Liczą się wygrany mecz, pokonanie ważnego rywala, awans w tabeli o kolejne oczko czy utrzymanie w lidze. To już coś, zresztą nie wyobrażam sobie tego, żebym miał kibicować na przykład Barcelonie – deklaruje, a na koniec, gdy pytam, co poza tymi małymi radościami cieszy go najbardziej, odpowiada bez chwili zastanowienia.
– To, z czego cieszę się dziś chyba najbardziej to stabilność finansowa, bo pod tym względem przez wiele lat po transformacji ustrojowej nasza sytuacja przyprawiała o palpitację serca. Cieszę się również z tego, że ŁKS znów stara się być rodzinnym klubem. Czyli takim, który mogę zawsze odwiedzić, gdzie mogę spotkać się ze znajomymi, napić się piwa, znaleźć swoje miejsce. Chciałbym zawsze czuć, że jestem tu u siebie.