Aktualności

Kamil Wendler: „Po meczu, to… przed meczem”

12
27 / 05 / 2021

Poznajcie Kamila Wendlera, który w ubiegłym miesiącu wsparł ŁKS w ramach aplikacji Fortuna 1 Ligi rekordową kwotą, ale nie tylko z tego powodu w nowym odcinku naszych „kibicowskich rozmów” właśnie jego postanowiliśmy pociągnąć za język.

– „To można porównać tylko do małżeństwa. Niekiedy masz ochotę zabić, ale bez niej nie da się żyć”. Wiesz może, kto to powiedział?

– Tak. To mój wpis z Twittera.

– Brzmi jak banał, ale zaskakująco wielu z nas często powtarza te słowa. Dlaczego?

– Kiedyś gdzieś przeczytałem, że życie składa się z samych banałów, ale mimo to jest wyjątkowe. Wydaje mi się, że tylko małżeństwa z wieloletnim stażem i wierni kibice klubów piłkarskich wiedzą, co to znaczy kochać i nienawidzić jednocześnie. Oczywiście nie ma tu mowy o status quo. Kiedy naprawdę kochasz, ta złość szybko przychodzi i jeszcze szybciej odchodzi w zapomnienie.

– Opowiedz o tym twoim związku z ŁKS-em. W jakich okolicznościach się poznaliście i czy cokolwiek w tej historii miłosnej kiedyś wymknęło się ze schematu?

– Z tego co wiem, a posiłkuję się tu opowieściami rodziców, „spotkaliśmy” się już w latach 80., ale miłość pojawiła się w 1994 roku. Dokładnie 8 czerwca, w piękny słoneczny dzień, bo jak wiemy, wiosna sprzyja zakochaniu [śmiech – przyp. red.].

– To był rewanżowy mecz w Pucharze Polski z GKS-em Katowice, którego stawką był finał.

– Zgadza się. Wygraliśmy 1:0, awansowaliśmy do finału i tak zaczął się w moim życiu piłkarski szał z ŁKS-em w roli głównej. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że dziesięć dni później po raz pierwszy zapłaczę z powodu przegranego meczu…

– Ale nawet on nie zniechęcił…

– Futbolowa gorączka już nie puściła. Zaczęło się zbieranie wycinków z gazet, pojawił się też notes z wynikami i strzelcami bramek. Sprzyjało temu piękne lato i początek mundialu w USA. Mieszkałem nieopodal boisk „Kolejarza”, gdzie dziś znajduje się Akademia ŁKS i gdzie także wówczas, zwłaszcza zimą, często trenowała pierwsza drużyna ŁKS-u. Gdzieś w domu wciąż mam zalaminowane autografy całej mistrzowskiej drużyny, które zebrałem z babcią i dziadkiem po jednym z treningów.

– Miesiąc miodowy należy zatem uznać za udany, ale wiemy, że ta miłosna sielanka nie trwa zwykle wiecznie.

– Ta historia miłosna, jak wiele innych, miała swoje wzloty i upadki. W 2009 roku, po przyzwoitym w wykonaniu piłkarzy sezonie zwieńczonym zajęciem siódmego miejsca, nie przyznano nam licencji na grę w ekstraklasie. Pojawił się bunt. Wezbrała złość i poczucie bezradności, a przede wszystkim wielkiej niesprawiedliwości. Właśnie wtedy odwróciłem się na jakiś czas od polskiej piłki. Przez dwa lata nie istniała dla mnie. Nie interesowało mnie to, kto zdobył mistrzostwo i kto spadł z ligi. Wydaje mi się, że potrzebowałem czasu, żeby to przetrawić i dojść do siebie. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że w kontekście ŁKS-u, to nie był koniec, a początek kolejnego etapu. I nawet nie ostatniego przed tym, co jest dzisiaj.

– Środowisko kibiców ŁKS-u złożone jest z różnych ludzi, którzy różnie postrzegają swoją relację z klubem. W trudnych momentach, jak zawsze w takich przypadkach, pojawiają się swego rodzaju pęknięcia, które polaryzują dyskusję na temat np. pierwszej drużyny. Twoim zdaniem jest to dowód na to, że ŁKS wzbudza duże emocje, czy też bardziej wynika to z ludzkiej natury?

– Myślę, że jedno i drugie. Nieważne czy jest to ŁKS, Bayern, Barcelona czy Manchester United. Wszędzie gdzie są wierni, zakochani w swoim klubie kibice, są i wielkie emocje. Często skrajne, uzależnione od osiąganych rezultatów. Oczywiście wynika to też z ludzkiej natury, bo nie znam żadnego człowieka, który lubi przegrywać. Przegrana boli, zżera od środka, a my jako kibice mamy przecież niewielki wpływ na wyniki, zwłaszcza w trakcie pandemii, gdy długo nie mogliśmy być z piłkarzami na meczu. Jedyne co pozostaje to wspierać, wierzyć, trzymać kciuki albo… „spuścić parę” i wyładować złe emocje w internecie. Tu jest wielu różnych ludzi, więc i wiele sposobów na radzenie sobie z porażkami.

– W takich chwilach, kiedy na boisku zwyczajnie nie idzie, zwykle ci pierwsi nazywają drugich „klakierami, „ślepo zapatrzonymi w narrację proponowaną przez klub”, a ci drudzy tych pierwszych – mąciwodami, hejterami, w najlepszym zaś przypadku cynikami. Do której grupy należy Kamil Wendler?

– Nie lubię szufladkować ludzi. Nie podpalam się też już, gdy ktoś bezpośrednio zaatakuje mnie w mediach społecznościowych. Zwykle takie zaczepki biorę na śmiech… lub śmiech politowania. Jeśli jednak już ktoś koniecznie chciałby mnie wrzucić do jakiegoś worka, to zdecydowanie tego opatrzonego napisem „klakier” [śmiech – przyp. wł]. Pamiętam lata 90. i początek XXI wieku. Pamiętam pomysł przeniesienia ŁKS-u do Gliwic, pamiętam organizacyjny bałagan, pamiętam brak ciepłej wody w szatni. Pamiętam wstyd, który czułem czytając kolejne artykuły i strach o to, czy za rok ten klub w ogóle będzie istniał. Dziś nie muszę się już o takie rzeczy martwić. Dziś jedyna moja obawa dotyczy najbliższego meczu i jego wyniku.

– Jeśli więc, czysto hipotetycznie, nazwę cię „klakierem”, odpowiesz mi wówczas, że…

– Ważne są tu dwa słowa: cierpliwość i zaufanie. Myślę, że nasz klub dał nam tyle radości w trakcie kilku ostatnich lat, że osoby, którym tę radość zawdzięczamy po prostu na tę naszą cierpliwość i na to nasze zaufanie zasługują. Nikt nie znalazł jeszcze pewnej recepty na sukces w piłce nożnej, ale droga wybrana przez ŁKS bardzo mi się podoba, więc jako kibice musimy się wykazać cierpliwością. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, czego dokonał prezes Tomasz Salski i jego najbliżsi współpracownicy w trakcie dzieła odbudowy naszego klubu, a także, ba, może nawet przede wszystkim, Akademii ŁKS. I dlatego przez gardło nie przeszłyby mi łatwo słowa krytyki skierowanej w stronę człowieka, któremu moim zdaniem dużo zawdzięczamy, którego szanuję i którego tak po ludzku po prostu lubię. Oczywiście nadal brakuje nam wiele do ideału, a prezes też jest przecież człowiekiem, więc jak każdy popełnia błędy. Przy tym wszystkim uważam, że nasz klub nadal jest na etapie odbudowy, a Tomasz Salski też się jeszcze wielu rzeczy uczy. Innymi słowy, posiłkując się porównaniem z mojej branży: dom stoi, dach jest, ale teraz czeka nas to, co najbardziej kosztowne, czyli „wykończeniówka”.

– W ramach tej „wykończeniówki” sam też chętnie dokładasz swoją cegiełkę. W kwietniu rozbiłeś bank wspierając klub rekordową sumą w ramach akcji związanej z aplikacją Fortuna 1 Ligi. Żona ten niemały przecież wydatek zdołała już wybaczyć, czy też nadal często odwiedzasz kwiaciarnię?

– Cóż, jeśli to przeczyta, to chyba kwiaciarnię faktycznie będę musiał w końcu odwiedzić [śmiech – przyp. red.]. A tak całkiem serio, nie chwaliłem się jej, tak jak nie chwalę się udziałem w „Szlachetnej Paczce”, zbiórką na domy dziecka czy zakupem karmy dla schroniska dla zwierząt. Nie robię tego dla poklasku, ale żeby pomóc. Gdybym był znanym i lubianym celebrytą, to chwaliłbym się zapewne na prawo i lewo po to chociażby, żeby wypromować różne akcje i nauczyć innych tego, że pomaganie jest fajne. W tym przypadku nie widzę sensu. Moja żona na pewno nie ma nic przeciwko. To raczej ja należę do tych, którzy marudzą na „kolejną nową torebkę”, chociaż zwykle po to tylko, żeby się odrobinę z nią podroczyć. Jestem nieuleczalnym gadżeciarzem i jeśli żona łapie się już za głowę, to najczęściej z tego powodu. Zawsze była i jest dla mnie ogromnym wsparciem i zawsze powtarzam, że nie byłbym tam gdzie jestem, gdyby nie ona. Dlaczego? Bo zabrakłoby mi motywacji. Poza tym ona bardzo często ma rację, ale mnie jako „dumnemu mężczyźnie”, ciężko to niekiedy przyznać.

– Wierzysz, że takie gesty, jak ten twój, są realnym wsparciem klubu? Czy dlatego to robisz?

– Oczywiście, wsparcie klubu jest celem samym w sobie, ale i wiem, że to jedynie kropla w morzu potrzeb. Przede wszystkim zależy mi na promowaniu klubu. Na tym, żeby kibic ŁKS-u kolejny raz był na pierwszym miejscu rankingu aplikacji Fortuna 1 Ligi, bo uważam, że to też fajna forma promocji. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że ten kwietniowy wynik to zasługa pewnej osoby, którą obaj znamy, a która słynie z rozkręcania w mediach społecznościowych różnych zbiórek i challenge’ów związanych z meczami ŁKS-u. Dla wielu jest to osoba kontrowersyjna, ale wierz mi na słowo, że ta kwota nie byłaby tak wysoka, gdyby nie on. Przy okazji chciałem mu za to podziękować. „Tajemniczy” – ogromny szacunek za to, co robisz.

– Jesteś przedsiębiorcą. Zapewne każdą złotówkę oglądasz przed wydaniem co najmniej dwa razy. Jak zatem wytłumaczyłbyś sens przekazania, dajmy na to właśnie 1600 zł, na rzecz klubu?

– Uważam pieniądze nie za cel, a za środek do celu. Jak już wspomniałem, najważniejsze w tej chwili jest promowanie klubu, pokazanie go w jak najlepszym świetle. Za rok będziemy chcieli wypełnić nowy, piękny, duży stadion. Już dziś należy „zarażać” ŁKS-em nowych kibiców oraz rozbudzać tych mocno „uśpionych”, którzy nie znaleźli dla siebie miejsca na jednej trybunie. Już dziś należy pokazywać, że kibicowanie jest fajne, że mecz to świetny sposób na spędzenie czasu ze znajomymi oraz rodziną i że wers z naszej piosenki: „Gdy jesteś jednym z Rodowitych, to nigdy już nie będziesz sam”, to nie tylko pusty frazes.

– To wspomniane przez ciebie rodzinne spędzanie czasu przy okazji meczów ŁKS-u w przypadku rodziny Wendlerów to rzecz, do której już nas przyzwyczailiście. Mówiąc kolokwialnie, nie siedzisz w całej tej ełkaesiackiej sprawie sam.

– W Niemczech jest takie powiedzenie: „Po meczu, to przed meczem” i tak to trochę u nas wygląda. Ja z synem żyjemy kolejnym spotkaniem tuż po końcowym gwizdku arbitra. On dostał świra na punkcie piłki nożnej. Inne tematy się dla niego nie liczą. Szczerze mówiąc, nie pamiętam żebym w jego wieku miał takie hopla na punkcie ŁKS-u. Rozmawiam też dużo z moim tatą, który zaszczepił we mnie miłość do ŁKS-u. Często sprzeczamy się i analizujemy grę piłkarzy. Tata dużo widzi i te jego analizy są zazwyczaj bardzo trafne. Nie darowałby mi, gdybym przy tej okazji nie przekazał jego słów o tym, że „Łukasz Sekulski potrafi się zastawić, przyjąć i podać dokładnie piłkę, do tego dużo widzi, więc powinien grać w pomocy!” [śmiech – przyp. wł.].

– Twoja „druga połowa” też w tym uczestniczy?

– Żona podchodzi do tematu z większym spokojem. Czasami wydaje mi się nawet, że bez emocji, na chłodno, ale że jest przy tym osobą bardzo wrażliwą, zaraz po wygranym meczu widać, że i ona przeżywa spotkania ŁKS-u. Kiedy widzi radość piłkarzy i kibiców, to natychmiast ma łzy w oczach. Po obejrzeniu ostatniego filmu ŁKS TV przedstawiającego kulisy meczu z Górnikiem, płakała ze wzruszenia i śmiała się jednocześnie. Wygląda więc to tak, że kilka godzin przed rozpoczęciem spotkania ja się denerwuję, syn typuje wynik i przekonuje „nie denerwuj się, wygramy” albo „rozniesiemy ich, Pirulo trzy gole”, natomiast moja żona studzi nasze emocje. Jest oczywiście jeszcze moja siostra oraz jej partner, a jednocześnie mój przyjaciel. On z kolei denerwuje tak jak ja, żyje tym wszystkim cały czas, swoją drogą nie znam osoby bardziej kochającej nasz klub. To jeden z tych, którzy daliby się za ŁKS pokroić. Razem się denerwujemy, cierpimy albo radujemy. Moja siostra natomiast jest typowym sceptykiem. Podejście à la Kuba Olkiewicz.

– Wiem, że w trakcie pandemii bardzo wam brakowało meczów ŁKS-u. W sobotę kamień spadł z serca?

– Wróciliśmy wreszcie na trybunę i dopiero tam uświadomiłem sobie, jak bardzo mi brakowało tego rodzinnego wyjścia na mecz. To zupełnie coś innego niż oglądanie ŁKS-u w telewizji, czy chociażby z kolegami zza szyby Skyboxa. Oczywiście, następnego dnia miałem zdarte gardło, ale było warto. Dla mnie mecze bez kibiców nie mają żadnego sensu. Skoro więc rozpoczęliśmy tę rozmowę od porównania, to i na porównaniu pozwolę sobie ją zakończyć: mecz bez kibiców, to jak wigilia bez rodziny.

Rozmawiał: Remek Piotrowski

Czytaj także inne artykuły z kibicowskiego cyklu:



Sponsorzy główni

Sponsorzy

Partner strategiczny

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partner techniczny

Partner medyczny