69 lat temu piłkarze ŁKS-u wywalczyli pierwsze w historii ligowe podium i zadziwili całą futbolową Polskę. Prowadzony przez trenera Władysława Króla beniaminek pierwszej ligi do ostatniej kolejki walczył o mistrzostwo kraju. Do pełni szczęścia zabrakło kilku goli.
Szybki powrót do pierwszej ligi w 1954 roku nikogo w Łodzi specjalnie nie zaskoczył. Drużyna wzmocniona kilkanaście miesięcy wcześniej m.in. Leszkiem Jezierskim, Władysławem Soporkiem i Józefem Kokotem grała ofensywną, przyjemną dla oka i bardzo jak na owe czasy nowoczesną piłkę, nie dziwi więc, że trybuny stadionu przy al. Unii 2 pękały w szwach, a ełkasiacy po kilkumiesięcznej banicji na zapleczu pierwszej ligi wrócili do elity.
Trudne początki
Było na czym oko zawiesić, choć oczywiście nikt się nie spodziewał, że beniaminek ekstraklasy, oficjalnie zwany wówczas Włókniarzem, bo jeszcze pod koniec lat 40. decyzją władz państwowych wszystkie kluby zostały przypisane do stowarzyszeń sportowych (ŁKS trafił do Zrzeszenia Sportu „Włókniarz”), zdoła namieszać w pierwszoligowym towarzystwie.
Nie zwiastował tego z pewnością początek rozgrywek. Ełkaesiacy potrzebowali czasu aby się „dotrzeć”, ba, w sześciu pierwszych kolejkach ełkaesiacy wygrali tylko raz, zanotowali aż cztery remisy i jedną porażkę. Zgodnie więc z prognozami ówczesnych ekspertów łodzianie mieli pełnić rolę ligowego średniaka, de facto – dostarczyciela punktów dla potentatów. Tak się nie stało, bo trener Władysław Król i jego ferajna mieli swoje plany. Punktem przełomowym okazał się mecz rozegrany pod koniec maja 1954 roku. Tamtego dnia beniaminek odprawił z kwitkiem Ruch Chorzów – skazanego na sukces mistrza Polski, drużynę, jak powszechnie uważano, będącą poza zasięgiem łodzian.
Nowoczesny futbol
Kiedy na Śląsk dotarła sensacyjna wiadomość o wyniku rozegranych w Łodzi zawodów, część kibiców „niebieskich” uznała to za kiepski żart lub pomyłkę nierozgarniętego redaktora. Przecież to, że wielki Gerard Cieślik i spółka mogli pozwolić ełkaesiakom na zdobycie aż pięciu goli, nikomu, nie tylko zresztą w Chorzowie, nie mieściło się w głowie. – „Mistrz Polski rozgromiony 5:1. Jak to możliwe?” – pytano w kraju.
„Przegląd Sportowy” wyczuł pismo nosem i szybko doszedł do wniosku, że w Łodzi trener Władysław Król zbudował drużynę, która wkrótce może znaczyć w polskim futbolu bardzo wiele. Dlaczego? ŁKS grał jak nikt inny w kraju. – „Nie tracąc czasu ani energii na zawiłe kombinacje z głębi pola, operował długimi passingami, szybko zdobywającymi teren i przy lada szansach na powodzenie strzelano. […] Łodzianie unikali także indywidualnych pojedynków. Między wszystkimi formacjami istniał ścisły kontakt a głównym kontrolerem jej spoistości był poprawiający się z meczu na mecz Wiesław Jańczyk” – donosił pod koniec maja „Przegląd Sportowy” po pierwszym wielkim meczu „Rycerzy Wiosny”, choć ten swój słynny przydomek ełkaesiacy zyskają dopiero trzy lata później w Zabrzu.
Król ma pomysł…
Po rozgromieniu mistrza Polski ŁKS punktował regularnie, piął się w górę ligowej tabeli i ku zdziwieniu wszystkich na finiszu rozgrywek włączył się do walki o… mistrzostwo Polski. Co prawda w przedostatniej kolejce zespół trenera Władysława Króla przegrał aż 0:3 w Bytomiu z Polonią, ale nawet ta bolesna porażka nie przekreśliła szans łodzian na końcowy triumf.
Sytuacja była skomplikowana, a emocje sięgały zenitu, bo przed ostatnią kolejką sezonu szansę na „złoto” zachowały aż cztery drużyny: obrońca tytułu Ruch Chorzów, który miał do rozegrania jeden zaległy mecz, a poza nim Gwardia Warszawa, ŁKS oraz pauzująca w tej ostatniej serii spotkań, oczekująca ze zniecierpliwieniem na wieści z innych stadionów i prowadząca w tabeli Polonia Bytom.
ŁKS-owi, aby dogonić lidera, brakowało dwóch punktów, a więc zwycięstwa w ostatniej kolejce nad AKS-em (Budowlanymi) Chorzów, jednym z outsiderów ligi. Tamto rozegrane dokładnie 66 lat temu spotkanie rozpoczęło się dla faworyta fatalnie, bo już w 10. minucie przyjezdni objęli prowadzenie. Ełkaesiakom nic nie wychodziło na boisku, kilkanaście tysięcy kibiców ŁKS-u rwało sobie włosy z głowy i zapewne AKS dowiózłby korzystny wynik do końcowego gwizdka, gdyby dwa kwadranse przed nim trener Władysław Król nie przesunął doświadczonego Stanisława Barana z defensywy do ataku.
Co było potem? – „Baranowi jakby dziesięć lat z karku zdjęło. Szybki, bojowy i on jeden wiedział, jak należy operować piłką, aby zdobyć pozycję strzałową” – stwierdził po spotkaniu sprawozdawca „Przeglądu Sportowego”. Dzięki rutyniarzowi, któremu wielu od pewnego czasu wieściło rychłe zakończenie kariery, akcje ŁKS-u nabrały rozmachu i już w 65. minucie po jednej z nich Władysław Soporek doprowadził do wyrównania. Walczący o mistrzostwo łodzianie atakowali bramkę rywala dalej i kilkadziesiąt sekund przed końcem spotkania zostali za tę swoją ambicję sowicie nagrodzeni – Stanisław Baran uciekł obrońcom prawym skrzydłem, dośrodkował na pole karne, a tam Józef Kokot wpakował futbolówkę do siatki.
Pierwsze podium
ŁKS pokonał chorzowian 2:1 i zrównał się punktami z prowadzącą w tabeli Polonią Bytom. Z gry o najwyższą stawkę wskutek remisu z Legią odpadła Gwardia Warszawa, więc wszystko zależało teraz od Ruchu, który w ostatniej kolejce wymęczył zwycięstwo nad Górnikiem Radlin, ale do rozegrania miał jeszcze zaległy mecz z pozbawioną już szans na tytuł Gwardią.
W niedzielę 5 grudnia cała Łódź wsłuchiwała się z przejęciem w głos red. Dobrowolskiego, relacjonującego dla Polskiego Radia decydujące o losach mistrzostwa kraju starcie. Łodzianie trzymali kciuki za… warszawiaków. Gdyby bowiem Gwardia pokonała Ruch, ten nie zrównałby się punktami z Polonią i ŁKS-em, tym samym o mistrzowskim tytule zadecydowałby dodatkowy mecz bytomskiej jedenastki z łodzianami, bo nie liczył się wówczas bilans bezpośrednich spotkań. Niestety, red. Dobrowolski nie miał dla nas dobrych wieści. W tym zaległym spotkaniu Ruch podzielił się punktami z Gwardią, tym samym chorzowianie zrównali się punktami z Polonią i ŁKS-em, a w takim przypadku wedle wówczas obowiązujących przepisów o kolejności w tabeli decydował bilans bramkowy. W nim bezkonkurencyjni okazali się bytomianie.
– Trzeba było lepiej strzelać na meczu w Krakowie, a dziś chodzilibyśmy w laurowym wieńcu – żałował następnego dnia Stanisław Baran, wspominając pechowo zremisowany 1:1 kilka tygodni wcześniej mecz z najsłabszą w lidze Cracovią.
Czy istotnie było się czym smucić? Beniaminek z Łodzi zdobył wicemistrzostwo Polski i po raz pierwszy w historii zakończył rozgrywki na ligowym podium. W tymże 1954 roku do wyprzedzenia Polonii ekipie trenera Władysława Króla zabrakło kilku goli, nikt jednak z tego powodu w mieście włókniarzy nie rozpaczał długo, poza tym to drobne rozczarowanie „Rycerze Wiosny” powetowali sobie cztery lata później, zdobywając swój pierwszy tytuł i dystansując na finiszu rozgrywek… Polonię Bytom.
[aktualizacja: 28.11.2023]