Aktualności

Z archiwum “Naszej eŁKSy” | Wojciech Filipiak

12
08 / 01 / 2020

Mecz z Rakowem uchodzi za wyjątkowy pod wieloma względami, więc i bohater cyklu poświęconego bywalcom loży prasowej musi być specjalny. I Wojciech Filipiak taki bez wątpienia jest, bo powiedzieć o nim, że to nestor łódzkich dziennikarzy sportowych, to jak nic nie powiedzieć. Laureat licznych nagród i wyróżnień branżowych – w tym Złotego Pióra PKOl, były prezes Klubu Dziennikarza Sportowego, pracownik i współpracownik wielu gazet oraz magazynów, a przy tym wszystkim – ełkaesiak z krwi i kości.

W Nowy Rok skończył pan 72 lata. Przy takim wieku nie wypada zatem zacząć rozmowy inaczej niż pytaniem: jak zdrowie?

Odpukać, dopisuje. Teraz piszę już tylko sporadycznie, najczęściej dla „Sportu”, ciesząc się statusem emeryta i ceniąc sobie spokój, jaki się z tym wiąże. Bo pamiętam doskonale te nerwy, kiedy człowiek budził się w środku nocy, gdy nagle nachodziła go niepewność, czy poprawnie napisał imię i nazwisko strzelca jakiegoś gola albo czy nie pomylił Zawiszy Bydgoszcz z Zawiszą… Rzgów.

Łódzki Klub Sportowy to dla pana…?

Bez większej przesady mogę powiedzieć, że ŁKS to jest moje podwórko. Mieszkałem niedaleko stąd, na Radwańskiej. Przez park miałem do domu raptem dziesięć minut na piechotę. Uprzedzając kolejne pytanie, nie pamiętam jednak, kiedy dokładnie byłem na pierwszym meczu. Rodzinna tradycja głosi, że ojciec zabierał mnie na spacer do parku, ale to był dla niego tylko pretekst, żeby iść na mecz. I coś w tym musi być, bo późniejsze spotkania, które już pamiętam, to było coś oczywistego. Wiedziałem, o co chodzi, więc jakoś ta wiedza musiała do mnie dotrzeć w międzyczasie.

Wiemy, że lubił pan swoją rodzinną okolicę…

Bardzo się cieszę, że miałem takie, a nie inne miejsce dorastania. To była taka strategiczna dzielnica dla każdego młodego sympatyka sportu. Gdy była przerwa w meczu hokejowym, wpadałem do domu na kolację. Kiedy podczas zabaw na podwórku, zaczynaliśmy słyszeć ryk motorów, był to znak, że właśnie zaczyna się trening albo mecz żużlowy. Niedaleko mieliśmy też z kolegami-sąsiadami korty tenisowe. Dość powiedzieć, że Tadek Nowicki, który wielokrotnie grał w turniejach wielkoszlemowych i reprezentował kraj w Pucharze Davisa, to mój kolega szkolny. No i nie zapominajmy o Orkanie Łódź, czyli klubie, który był zlokalizowany jeszcze bliżej mojego domu niż ŁKS. Pewnie przez to tych najlepszych piłkarzy stamtąd pamiętam nawet lepiej niż ełkaesiaków. Śmiało mógłbym wymienić co najmniej pół drużyny z połowy lat 50.

Co ciekawe, dzięki Orkanowi dowiedziałem się też, że istnieje taki klub jak Widzew. Wszystko za sprawą zawodnika o nazwisku Marciniak, który był gwiazdą Widzewa w 1948 roku, a potem trafił do Orkana i któregoś razu mój tata zwrócił na niego uwagę, że „to jest ten Marciniak z Widzewa”. Zresztą pamiętam też, że gdy ów Marciniak, będący już wtedy dobrze po 40-tce, kończył karierę meczem z Widzewem właśnie, to piłkarze Widzewa na tamto spotkanie przyjechali… tramwajem. Wtedy akurat „szóstka” jeździła bowiem z Widzewa na Wróblewskiego. Był też w Orkanie taki obrońca Dłużniewski, prawdziwy boiskowy twardziel, który wyznawał zasadę, że piłka może przejść, ale rywal nigdy. Mało kto też kojarzy, że latem w Orkanie w piłkę nożną grywał Walery Kosyl, czyli hokeista, który jako zawodnik ŁKS-u wielokrotnie reprezentował Polskę na mistrzostwach świata i dwukrotnie na zimowych igrzyskach olimpijskich.

Jakie są pana pierwsze wspomnienia związane z ŁKS-em?

Między innymi to, gdy słuchałem transmisji radiowej z meczu Polonia, wtedy Ogniwo, Bytom kontra ŁKS Łódź w 1954 roku, gdy ełkaesiacy jako ligowy beniaminek mieli jeszcze szansę na mistrzostwo Polski, o czym niedawno na łamach „Naszej eŁKSy” przypominał w dziale historycznym Remek Piotrowski. Z wypiekami na twarzy słuchałem tamtej relacji razem z tatą i kilkoma sąsiadami. A w pamiętnym 1958 roku, gdy ŁKS sięgał po pierwsze mistrzostwo kraju, trzymałem już z dumą w ręku słynną dziś chorągiewkę, która z czasem stała się swoistym talizmanem i relikwią zarazem. Tę chorągiewkę pokazałem później Jackowi Bogusiakowi i on na jej wzór zaczął później szykować podobne – na różne specjalne wydarzenia. Moja chorągiewka na co dzień leży schowana w folii i jest już pożółkła od starości, patyczek też jest już trochę ułamany.  Ale i tak zamierzam ją przynieść na ostatni mecz sezonu, gdy wszyscy przy al. Unii będą świętować – taką mam nadzieję – sukces w postaci kolejnego awansu, tym razem już do ekstraklasy.

Podobno dość szybko zaczął pan chodzić na mecze bez żadnej opieki?

Faktycznie, dosyć szybko na ŁKS zacząłem chodzić samemu, gdy tata nie mógł iść ze mną. Ludzi przychodziło więcej niż obecnie, ale nie było to specjalnie niebezpieczne. Nawet dla tak młodego chłopca jak ja. Rodzice nie bali się mnie puszczać w pojedynkę, a ja z radością z tego korzystałem. Później trafiłem do bardzo fajnej szkoły, XIX LO na ulicy Wólczańskiej. Była to bardzo usportowiona placówka, którą dzisiaj pewnie spokojnie można byłoby nazwać szkołą mistrzostwa sportowego. Zajęcia wf-u i SKS prowadził tam między innymi Andrzej Bogusz, który równolegle szkolił koszykarzy w ŁKS-ie.

A pan trenował jakiś sport?

Na poziomie klubowym – nie. We wspomnianym liceum, chcąc nie chcąc, dużo grałem jednak w koszykówkę. Choć szybko zorientowałem się, że kariery w baskecie nie zrobię, więc nastawiłem się na to, aby opisywać sportowe zmagania innych.

To jak zaczęła się pana przygoda z dziennikarstwem?

Jeśli chodzi o studia, to skończyłem w Łodzi filologię angielską, a później w Warszawie jeszcze studium dziennikarskie. Zaczynałem pisać w „Głosie Robotniczym” – najpierw jako praktykant w czasie studiów, a później w Warszawie przy okazji studium dziennikarskiego. Tam zacząłem pracować w dziale sportowym i stąd mój ogromny sentyment do sportu, bo to była moja pierwsza etatowa praca. Gdy kończyłem studium, poprosiłem o wystawienie jakiejś opinii, którą mógłbym później okazać w Łodzi. Redaktor Korycki stwierdził wtedy z uśmiechem, że mi jej nie wystawi, bo musiałby napisać, że jestem niespełna rozumu. Bo kto, pytał, o zdrowych zmysłach, mając pracę w Warszawie, przenosi się do Łodzi? Odparłem mu wtedy krótko, że… w Warszawie nie ma ŁKS-u i to jest główny powód mojego powrotu do rodzinnego miasta. Choć muszę przyznać, że miałem już wtedy dogadaną pracę w łódzkiej redakcji.

Od tamtego momentu przy al. Unii bywał pan już w zupełnie innej roli…

Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że ŁKS wypełnił całe moje życie – zawodowe i prywatne, bo ciągle spędzam tutaj bardzo dużo czasu. Od tamtego mojego powrotu do Łodzi rzadko zdarzało mi się opuszczać spotkania ŁKS-u. Co zabawne, mój pierwszy opisany mecz ŁKS dotyczył jednak występu w stolicy. Działo się to, gdy w Łodzi odbywała się Spartakiada Młodzieży, wielki zlot na ponad 10 tysięcy ludzi. Redaktor Mieczysław Wójcicki, ówczesny kierownik działu sportowego, zamiast na spartakiadę kazał mi jechać na mecz ŁKS-u z Gwardią w Warszawie. Pojechałem pociągiem na to spotkanie, a że byłem jedynym dziennikarzem z Łodzi, to z powrotem z Racławickiej drużyna zabrała mnie ze sobą. Warto odnotować, że Marek Dziuba rozgrywał wtedy swój pierwszy mecz w biało-czerwono-białych barwach. I tak się ułożyło, że w autokarze akurat usiadłem koło niego. On był bardzo przejęty swoim debiutem, a ja mu odparłem: „nie przejmuj się, ja też dzisiaj debiutowałem – na łamach gazety”. I w najlepsze przegadaliśmy całą drogę.

Liczył pan kiedyś, ile meczów ŁKS-u łącznie udało się panu obejrzeć na żywo?

Nie da się tego policzyć, bo do spotkań ligowych dochodzą przecież jeszcze mecze pucharowe, towarzyskie i pokazowe. A poza tym, ciężko mi ustalić te pierwsze obejrzane potyczki. Innego rodzaju ciekawostką jest, że świetnie pamiętam swoje pierwsze mecze z lat 50. i kilka ostatnich spotkań, a słabo kojarzę choćby potyczki z lat 80. Nawet gdy patrzę na wynik, składy i opis danej konfrontacji, mam niekiedy problem, żeby od razu sobie przypomnieć to, co samemu wówczas opisywałem.

Na brak anegdot w głowie nie może pan chyba jednak narzekać?

Zgadza się. Ot, choćby taka historia, kiedy podczas jednego z klubowych jubileuszy spotkałem Henryka Szymborskiego, który grał w ŁKS-ie w latach 50. Przedstawiłem się i chciałem zacząć z nim rozmowę, a on wypalił, że pamięta mojego ojca. A ja mu na to, że w takim razie i mnie musi pamiętać, choć byłem wtedy jeszcze zwykłym kajtkiem. Skąd? Otóż w drugiej połowie lat 50. na ŁKS-ie powiększane były trybuny i przyjeżdżały wywrotki z ziemią, która wykopywana była przy okazji budowy kolejnych osiedli na terenie całego miasta. Zwykli kibice, w tym mój tata, po pracy tę ziemię później pomagali „okiełznać” w czynie społecznym. Mało tego, po treningu w prace włączali się też sami piłkarze, którzy przy okazji integrowali się z kibicami – i właśnie z tych prac zapamiętał Henryk Szymborski mojego ojca.

Inna rzecz, że wtedy piłkarzy poznawałem nie na meczach, a głównie na treningach. Bez problemu można było wejść na każde zajęcia, stać sobie przy linii albo za bramką i patrzeć na przebieg ćwiczeń. Proszę mi wierzyć, to była wielka przyjemność, gdy można było od czasu do czasu odkopnąć piłkę panu Jezierskiemu czy Soporkowi. Teraz niestety tego nie ma i trochę mi tego brakuje.

Z bliska obserwował pan też, jak ŁKS-owi rośnie rywal po wschodniej stronie miasta…

Tak było. Pamiętam, gdy redaktor Lachowicz napisał w gazecie tekst, swoisty apel do sympatyków ŁKS-u, aby pomogli zorganizować doping na Widzewie, bo na jego mecze przychodzą ludzie, którzy zupełnie nie wiedzą na czym polega kibicowanie. Jeśli zatem ktoś ma wątpliwości, który łódzki klub ma większe tradycje kibicowskie, to odpowiedź można odnaleźć w archiwum prasowym.

Później nastał okres, w którym ŁKS-owi wiodło się trochę gorzej i to rywal zza miedzy był na topie dzięki meczom w europejskich pucharach. Ale nie było wtedy żadnego ścisłego podziału i większość ludzi chodziła oglądać mecze na obu łódzkich stadionach. Było to możliwe, bo terminy niemal nigdy się nie pokrywały. Raz tylko zdarzyło się tak, że na Widzewie rozgrywano mecz Pucharu Polski, z którego dużo ludzi pędziło na spotkanie ŁKS-u. Szkoda, że teraz są takie antagonizmy pomiędzy fanami.

Czy kontynuując rodzinną tradycję, dba pan o to, aby również kolejnemu pokoleniu losy „Rycerzy Wiosny” nie były obojętne?

Jak najbardziej. Teraz często już na mecze przychodzę z wnuczkiem, który ma siedem lat i na dobre połknął bakcyla. Rodzina śmieje się, że indoktrynacja ze strony dziadka zrobiła swoje. Najlepiej obrazuje to pewna historia sprzed kilku tygodni, gdy byłem z wnukiem przy al. Unii na meczu rugby.  Kiedy odbieraliśmy wejściówki przy drzwiach na dole, usłyszeliśmy od pani instrukcję, jak trafić na widownię. Gdy odeszliśmy kawałek, Stasio tylko popatrzył na mnie i stwierdził: „dziadek, ta pani mówi nam, gdzie mamy iść, a ja tu przecież czuję się już jak u siebie w domu”. Czy muszę coś więcej dodawać?


Rozmawiał Bartosz Król


Sponsorzy główni

Sponsorzy

Partner strategiczny

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partner techniczny

Partner medyczny