Przed wojną i w latach 50. piłkarze ŁKS-u nie mieli do dyspozycji specjalistów żywieniowych, ale nawet wtedy zwracano w Łodzi uwagę na to, co i jak jedli ełkaesiacy.
Dziś od piłkarzy wymaga się znacznie więcej niż w przeszłości, więc nie dziwi, że tak dużą wagę przywiązuje się do diety. W przeszłości zawodnicy, a wśród nich i ełkaesiacy, nie mieli ani takiej samoświadomości, ani też wsparcia w postaci speców żywieniowych, specjalnych diet i suplementów diety, tym niemniej także wówczas niekiedy zwracano uwagę i na piłkarskie menu, i na szeroko rozumianą higienę żywienia.
„Nie podlewaj obiadku winem”
Przed wojną piłkarzom zalecano pięć tysięcy kalorii dziennie w trakcie sezonu i grubo ponad siedem tysięcy kalorii w okresie wytężonego wysiłku, czyli tak zwanej „zimowej zaprawy”. W takim idealnym jadłospisie piłkarza ŁKS-u z lat 30. zwykle znajdowało się chude mięso, jaja, mleko, tłuszcze, cukier, chleb, jarzyny i owoce. Co ciekawe, często zachęcano sportowców, żeby zastępowali wodę mlekiem, odradzano jedzenie zup i popularnej wówczas leguminy (słodkawe przekąski mączne lub jajeczne), a już za zbrodnię najcięższą z możliwych uznawano podlewanie obiadku winem lub piwem.
Przy tym wszystkim istotne było nie tylko to, co jadł piłkarz, lecz jak jadł. Nieliczni jeszcze w tym czasie specjaliści od żywienia zachęcali więc futbolistów, by przeżuwali każdy kęs i przede wszystkim odpoczywali po głównych posiłkach, co zresztą nastręczało kłopotów, bo w tamtym czasie piłkarze byli amatorami, na chleb zarabiali nierzadko w fabrykach i urzędach, treningi więc odbywały się często kilka minut po na chybcika zjedzonym obiedzie. Poza tym problemy ekonomiczne sprawiały, że wielu piłkarzy jadało to, na co ich było stać i do czego mieli akurat dostęp, co w zaniedbanej przez centralę i zmagającej się z biedą Łodzi ełkaesiacy też dotkliwie odczuwali.
Źródło siły i energii
O tak zwanej suplementacji w piłce nożnej nikt jeszcze wówczas nie słyszał, zachęcano natomiast futbolistów do zażywania „Ovomaltine”, słynnego podówczas „źródła siły i energii”. Specyfik składał się ze słodu, serwatki, mleka, jajka oraz krzty kakao i promowano go, także w łódzkiej prasie, hasłem: „Przy grze w piłkę nożną”.
Co jeszcze? Podobnie jak i dziś sportowcom odradzano alkohol (tu stanowczo) i palenie papierosów (tu mniej stanowczo), a tych, którzy po lub co gorsza przed meczem zaglądali do kieliszka odsądzano od czci i wiary, chociaż oczywiście trafiali się tutaj krnąbrni. Nierzadko bohaterami małych skandali byli piłkarze z Górnego Śląska i Warszawy, a w drugiej połowie lat 20. prasa informowała z przejęciem także o przypadku naszego Jana Durki, który wyraźnie „wczorajszy” zameldował się na stadionie przed meczem ŁKS-u z Klubem Turystów i właśnie ze względu na swój stan nie pojawił się ostatecznie na boisku.
Kiedy pustki w sklepie…
Już po drugiej wojnie światowej, a konkretnie w latach 50., kiedy na polskich boiskach drużyna „Rycerzy Wiosny” trenera Władysława Króla raz po raz włączała się do walki o krajowe laury, zwiększył się dostęp także do fachowej wiedzy z zakresy diety oraz higieny. Ponura peerelowska rzeczywistość i pustki w sklepach stanowiły oczywiście dla złaknionych odpowiedniej ilości kalorii piłkarzy (nadal oficjalnie amatorów) duże wyzwanie, tym niemniej tutaj mogli panowie futboliści liczyć na kibiców i kilku najbardziej oddanych klubowych działaczy.
Tacy stawali na głowie, żeby wzbogacić, zwłaszcza zimą, codzienne menu ełkaesiaków. Co prawda powiedzieć, że nasi piłkarze biegali po boisku z pustym żołądkiem byłoby grubą przesadą (zwykle nie mieli bowiem tylu powodów do narzekań, co statystyczny Kowalski) i oni jednak odczuli na własnej skórze dojmujące bolączki tamtej rzeczywistości, dlatego pokątnie zdobywane owoce czy mięso były w tym przypadku na wagę złota.
Skrzynka mandarynek
Spisali się chwacko działacze chociażby przed rozpoczęciem rozgrywek w 1958 roku, organizując piłkarzom styczniowy obóz przygotowawczy w Kudowie. Piłkarze ŁKS-u zameldowali się tam w domu wczasowym „Jutrzenka”, gdzie poza chwalonymi zwłaszcza przez Stanisława Barana posiłkami, mogli łodzianie liczyć na dodatkową porcję kalorii, bo przed pokojem kierownictwa drużyny ustawiono ogromny kosz z jajami, czyli jak to ujął jeden z łódzkich dziennikarzy: „normalną porcję dzienną dla podreperowania nadwątlonej zimą kondycji”. Co więcej, pod koniec tamtego zwieńczonego zdobyciem mistrzowskiego tytułu sezonu wspomniane kierownictwo poprosiło ponoć o pomoc dietetyka, który opracował dla ełkaesiaków dedykowaną im specjalnie dietę. Ta zakładała spożycie m.in. dużej ilości niedostępnych w sklepach egzotycznych owoców, ale na wysokości zadania stanęli w tym momencie kibice i wytrzasnęli je spod ziemi, narażając się przy okazji władzy.
Nie był to wyjątek od reguły, bowiem fani ŁKS-u bardzo często w tamtym czasie organizowali podobne akcje „dożywiania” swoich pupili. Jacek Bogusiak w jednej ze swych książek wspomniał m.in. o Lucjanie Zapędowskim, wyjątkowo oddanym klubowi kibicu, który swego czasu kupił piłkarzom na czarnym rynku skrzynkę mandarynek i dwa tuziny czekolady z orzechami, za co zresztą spotkały go nieprzyjemności i to ponoć nawet ze strony bezpieki, poinformowanej o tej transakcji przez jakichś bezecnych konfidentów.
Chyba warto było narazić się władzy, bo po tych jajach w Kudowie, egzotycznych owocach z czarnego rynku i przede wszystkim dzięki talentowi oraz hektolitrom potu wylanego na treningach, „Rycerze Wiosny” sięgnęli po mistrzostwo Polski i dopiero teraz mogli się najeść do syta frykasów. Redaktor Wojciech Filipiak dowiedział się przecież później, że podczas uroczystej kolacji, zorganizowanej dla zawodników już po powrocie z Chorzowa, najbardziej luksusowym daniem były… zapiekanki z móżdżkiem.