Chóralne śpiewy i powiewające flagi. Do tego słynne „pasiaki”, dziergane godzinami na drutach przez mamy lub babcie, a w stanie wojennym także wpinane w klapę „oporniki”… Dziś wraz Wojciechem udamy się w sentymentalną podróż do lat 70., 80. i 90.
Po raz pierwszy pojawił się na stadionie ŁKS-u wiosną 1978 roku. Miał siedem lat i wraz z kilkunastoma tysiącami kibiców obejrzał tamtego dnia efektowne zwycięstwo łodzian nad warszawską Legią, ale jak dodaje, z lat 70. pamięta niewiele. Do 1984 roku pojawiał się na meczach sporadycznie i tylko wtedy, gdy jego ojciec, traktujący sport jako rozrywkę, zabierał go na starcia z najciekawszymi przeciwnikami – Legią, Górnikiem Zabrze, Widzewem czy Lechem.
– Obserwowałem wtedy wszystko z wysokości trybuny. Siadywali tam zazwyczaj starsi kibice, którzy na ŁKS przychodzili dla samej przyjemności oglądania meczu, pogadania ze znajomymi, pożartowania i często, spożycia pewnej ilości alkoholu. Po zakończonym spotkaniu, na trybunę wpadali chłopcy z workami i zbierali puste butelki, celem sprzedania ich w punktach skupu. Takie to były czasy – wspomina kibic, którego powinniście kojarzyć z portali społecznościowych i wielu intrygujących ciekawostek historycznych, bo tymi raczy nas od wielu miesięcy.
Stadionowa „elita”
Kibic ŁKS-u podkreśla, że tamtych czasach, a ma tu na myśli początek lat 80., na stadionach panowała inna atmosfera i inne obyczaje. Tysiące ludzi obserwowało pojedynki „Rycerzy Wiosny” racząc się przy okazji wspomnianą flaszeczką czegoś mocniejszego i zawiniętą w „Głos Robotniczy” kiełbasą. Nawet panowie zajmujący się sprawdzaniem biletów i utrzymywaniem porządku, zazwyczaj byli sportowcy klubu, pojawiali się na meczach w garniturach i pod krawatem.
– Nie mieli żadnego problemu, żeby podejść i uspokoić niesfornego kibica, a w ostateczności wyprowadzić go z sektora, zresztą z aprobatą, a czasami nawet z pomocą innych oburzonych kibiców. Była też Milicja Obywatelska, ale zazwyczaj w osobie kilku zaledwie funkcjonariuszy odzianych w ortalionowe płaszcze i wtedy jeszcze zainteresowanych bardziej meczem, niż tym, co działo się na trybunach. Z czasem oczywiście zaczęło się to zmieniać, funkcjonariuszy pojawiało się coraz więcej, a ich przyodziewek stawał się bardziej przystosowany do „gwałtownych zdarzeń”, do jakich z biegiem lat dochodziło tutaj coraz częściej – mówi Wojciech i przy okazji przypomina spacerującego po trybunie lodziarza w białym kitlu, dźwigającego pod pachą pudło z lodami „Bambino” na patyku.
Po tych nieśmiałych początkach już jesienią 1984 roku Wojciech uwolnił się spod kurateli taty i pod „opieką” starszych kolegów z Chojen, wyruszył na swój pierwszy samodzielny mecz. Takich dni się nie zapomina, więc kibic odpowiada w oka mgnieniu. Kiedy? Sobota, 22 września. Z kim? Ze Śląskiem Wrocław. Wynik? 1:0 po golu „juniorka” Jacka Ziobera.
– Poznałem smak przynależności do stadionowej „elity”, uczestniczenia w chóralnym śpiewie, szalonej radości przy zdobytym golu. Coś wspaniałego. Jako że był to mecz „zgodowy”, miałem okazję do przejrzenia się z bliska kibicom drużyny przeciwnej, czyli tych tajemniczych postaci wyposażonych w niepodobne do nasze, bo zielono-biało-czerwone szaliki-pasiaki. O dziwo, choć byli to przybysze z daleka, mówili narzeczem podobnym do naszego i poza tymi wyróżniającymi się na naszym biało-czerwonym tle szalami, nie sprawiali wrażenia egzotycznych gości z dalekiej krainy – opowiada Wojciech.
Z „pasiakiem” na szyj
Kibic przyznaje, że aktywne kibicowanie w „młynie” nigdy go specjalnie nie pociągało. Prawda, pojawiał się na większości rozgrywanych na naszym stadionie meczów, ale zwykle siadał na tzw. „Galerze B”. Dla niego najważniejsze było widowisko sportowe i „chłonięcie atmosfery”, choć doskonale pamięta klimat panujący na legendarnej „Galerze”, gdzie już w tamtych czasach zasiadali ci – jak to się zwykło mówić – najbardziej zagorzali, najbardziej rozśpiewani i nierzadko najbardziej krewcy.
– Stamtąd rozlegały się chóralne śpiewy i powiewały pojedyncze flagi. Wydaje mi się, że początkowo były to flagi czerwono-białe, dopiero z czasem zaczął się na nich pojawiać dodatkowy biały pas na górze. Zdaje się, że w 1983 roku, wraz z pojawieniem się siatki odgradzającej trybuny od boiska, kibice zaczęli wywieszać flagi także na tych ogrodzeniach. Co jeszcze? Oczywiście szaliki! Słynne długie „pasiaki”, dziergane godzinami na drutach przez mamy lub babcie, ze zdobytej z trudem włóczki w czasach, gdy w kraju wszystkiego brakowało. W chłodnych miesiącach wielu kibiców chodziło w szalikach na co dzień, przezornie chowając „końcówki” szalika w spodnie, z uwagi na czyhającą „konkurencję” – wspomina Wojciech i po chwili przypomina sobie, że po wprowadzeniu stanu wojennego ta kibicowska garderoba powiększyła się o wpinane w odzież „oporniki”, symbol walki z reżimem. – Oczywiście kibiców interesowały „oporniki” w barwach klubowych, a kiedy nie można było takich znaleźć, owijano te zwykłe dodatkowo białymi i czerwonymi drucikami, w ten sposób manifestując klubowe sympatie – dodaje fan ŁKS-u, który rzadko pojawiał się na meczach wyjazdowych, choć jeden z nich – ten w Warszawie z Legią – mocno zapadł mu w pamięci.
– Wyjazd na tak zwanego partyzanta. Ojciec jechał w interesach do Anina, wysadził mnie w okolicach stadionu, obejrzałem spotkanie na „krytej”, a po meczu tata odebrał mnie gdzieś na uboczu. Pamiętam dokładnie, że ten bezbramkowo zremisowany z Legią mecz został rozegrany 26 marca 1988 roku, a wynik podano nawet w trakcie listy przebojów radiowej „Trójki”, bodajże przez członków zespołu Kobranocka, którzy wzięli udział w tej audycji, a w drodze do studia spotkali wracających ze stadionu kibiców ŁKS-u – wspomina pan Wojciech.
Zdaniem Wojciecha, w czasach gdy w Klubie Kibica prym wiedli „ojcowie założyciele”, a także następne wychowane przez nich pokolenie, atmosfera na trybunach była bardzo pozytywna. Jak sam mówi, dominowały pieśni sławiące ŁKS, a te tzw. „anty” były zwykle bardziej dowcipne niż wulgarne, co więcej nierzadko fani popisywali się nie lada refleksem, wymyślając na poczekaniu chwytliwe odzywki, stanowiące zabawny komentarz do jakiegoś boiskowego zdarzenia.
– Niestety, w drugiej połowie lat 80., narastająca w społeczeństwie stagnacja, ogólne uczucie beznadziejności i bylejakości życia w zniewolonym kraju, tkwiącym na domiar złego w permanentnym kryzysie, zaczęły się także odbijać na życiu kibicowskim. Na stadiony przychodziło coraz mniej kibiców, a ci którzy się tutaj pojawiali stawali się w swoich zachowaniach bardziej radykalni, co oczywiście spotkało się z odpowiedzią władz. Na stadionie coraz więcej było milicji. Atmosfera stawała się duszna i ciężka. Do tego ludzie prowadzący doping nie grzeszyli moim zdaniem w tamtym czasie charyzmą i nie potrafili porwać kibiców do fanatycznego dopingu tak, jak to miało miejsce wcześniej – opowiada Wojciech.
Czym prędzej na halę
Wojciech kibicował także pozostałym ełkaesiackim sekcjom. Było w czym wybierać, a w weekend nikt, kto połknął sportowego bakcyla, nigdy nie mógł narzekać na nudę, a to bowiem piłkarze, a to koszykarki, a to siatkarki i nieodżałowani hokeiści.
Kibic z rozrzewnieniem wspomina zacięte boje ełkaesianek pod koszem z Wisłą Kraków, a później także z Włókniarzem Pabianice, których stawką nierzadko były medale mistrzostw Polski. Wspomina także atmosferę starej hali pod trybuną – ciasnej, niewielkiej, ale dzięki mocy łódzkich gardeł i akustyce – zawsze gorącej.
W tamtych czasach zwykle bywało tak, że chwilę po ostatnim gwizdku kibice dziękowali piłkarzom, a potem gnali ile sił w nogach na rzeczoną halę pod trybuną, gdzie kwadrans po zakończeniu spotkania piłkarzy walkę o ligowe punkty rozpoczynały na przykład koszykarki. Z tego też względu nierzadko dziesięć minut przed końcem spotkania futbolistów z siatki odgradzającej trybuny od boiska znikały flagi, bo przecież trzeba było zająć najlepsze miejsca w hali.
– Z ostatnim gwizdkiem następowało krótkie podziękowanie, bez takiej celebracji jak to ma miejsce dzisiaj i galop przez koronę stadionu do drzwi wejściowych hali, aby zająć najlepsze miejsca. Zazdrościliśmy osobom znajdującym się na tak zwanej „Trybunie Honorowej”, dzisiaj zwanej sektorem VIP, że mogą tak szybko przedostać się na halę – wspomina Wojciech i dodaje, że kolejnym drogim jego sercu miejscem była wtedy „Hala Sportowa” przy al. Politechniki, gdzie z kolei kibicował hokeistom.
– Tam również, m.in. dzięki znakomitej akustyce, zawsze było gorąco. Temperaturę podnosiły dodatkowo wydarzenia boiskowe – szybkie, częste zwroty akcji, twarda gra, spięcia między zawodnikami, rzucane na lód rękawice i gwiazdy ŁKS-u, znani reprezentanci na czele z Jerzym Potzem, Janem Stopczykiem, Piotrem Zdunkiem. Łza się w oku kręci… – mówi fan łódzkiego klubu.
Hokejowa gorączka udzielała się zresztą nie tylko łódzkiej widowni, bo Wojciech pamięta m.in. jak kilku jegomości wyprowadziło z równowagi podczas jednego z meczów z Naprzodem Janów rezerwowego bramkarza gości.
– Ten bramkarz, widać mocno dotknięty złośliwymi docinkami, rzucił rękawice i postanowił wziąć spraw w swoje ręce. Skandal wisiał na włosku, szczęście w nieszczęściu jego koledzy ściągnęli krewkiego golkipera z trybun, co oczywiście wywołało w hali powszechną wesołość – przypomina Wojciech kolejny obrazek z odległej przeszłości.
Dobre złe czasy
W czasach, które przypomina nam Wojciech sportowcy oficjalnie byli amatorami, zatrudnianymi zwykle na fikcyjnych etatach. Kibic ŁKS-u podaje przykład słynnego Andrzeja Szarmacha, który w Gdyni był rybakiem, w Zabrzu został „sztygarem przodowym”, a w Mielcu specjalistą od budowy samolotów rolniczych.
– Zapadła mi w pamięci rozmowa dwóch kibiców siedzących na meczu ŁKS-u nieopodal mnie. W pewnym momencie jeden z nich odezwał się do drugiego, wskazując rozgrzewającego się przed spotkaniem zawodnika: – Ten to mój kolega z pracy. Pracujemy na tym samym wydziale. Tylko nie wiem, na której zmianie on robi, bo go jeszcze jakoś nigdy, choleres, w „robocie” nie spotkałem. W każdym razie na liście płac oczywiście figuruje.
Czasy się zmieniły. Dziś Wojciechowi trudno przywiązać się do piłkarzy tak, jak na przykład przywiązywał się do nich 40 lat temu, bo jak sam mówi „czasy Chojnackich i Bendkowskich odeszły w zapomnienie”.
– Kiedy w 1986 roku, w wieku 31 lat, Stanisław Terlecki wracał do ŁKS-u, miał w swoim CV sześć klubów i to był naprawdę „Cosmos”. Żaden inny zawodnik w lidze nie miał takiej „kartoteki”. A teraz? Kilka lat temu pojawiła się w mediach informacja, że ŁKS pozyskał dwóch juniorów. Sprawdziłem na 90minut.pl ich CV. Okazało się, że dla starszego z nich ŁKS był już czwartym klubem, a dla młodszego trzecim. Oczywiście bardzo kibicuję każdemu nowemu zawodnikowi i zawsze staram się wyszukiwać pozytywów w jego grze, wykazując się przy tym większą cierpliwością niż wielu forumowych fachowców, którzy już po jednym, czy drugim nieudanym występie skreślają zawodnika – dodaje Wojciech, któremu marzy się w ŁKS-ie trener na lata i czasy, kiedy Akademia ŁKS wychowa całe roczniki talentów, jak to było chociażby w roku 1983, 1988, czy 1999.
Zdaniem kibica tych obecnych piłkarzy od tych z przeszłości wyróżnia bardziej profesjonalne podejście do wykonanego zawodu, bo kilkadziesiąt lat temu zdeklarowanym „amatorom” było o zachowanie profesjonalizmu, w naszym rozumieniu tego słowa, znacznie trudniej. Przypadek Łódzkiego Klubu Sportowego jest tutaj emblematyczny.
– W ŁKS-ie duże znaczenie miała ta legendarna „rodzinna atmosfera”. Była ona zarówno darem integrującym środowisko, ale także przekleństwem, ponieważ często stawała się czynnikiem demobilizującym, a nawet demoralizującym zawodników. Klub opierał się na wychowankach i zawodnikach z regionu. Wszyscy tu znali się od wieku juniora. Znakomicie czuli się w swoim gronie, a ze względu na długość kontraktów, towarzystwo to zmieniało się w nieznacznym stopniu – wspomina Wojciech czasy, które wskutek bzdurnych jego zdaniem przepisów nie pozwalały piłkarzom na wyjazdy zagraniczne, choć wielu z nich i tak nie miało prawa do narzekań, w końcu w zmagającym się z wieloma bolączkami kraju ci nieźle przecież zarabiający piłkarze, jak to ujął kibic – „wyznawali zasadę carpe diem w jej najbardziej sybaryckim wydaniu”.
– W ten sposób zostało zaprzepaszczonych wiele dobrze zapowiadających się karier. W drużynie młodzieżowych Mistrzów Polski z 1983 roku, oprócz uznanej później gwiazdy, czyli Jacka Ziobera, równie dobre wrażenie sprawiali Witold Wenclewski i nieco od nich młodszy Piotr Soczyński. Niestety tylko „Zorro” miał w sobie tyle determinacji, żeby osiągnąć klasę międzynarodową. Dwaj pozostali, choć obdarzeni talentem, nie podołali wyzwaniu, a wiązało się to moim zdaniem nierozerwalnie z tą rodzinną atmosferą panującą w klubie – uważa Wojciech.
Kibic oczywiście wspomina tamte czasy z sentymentem, ale nie ma złudzeń, że i te „stare, dobre czasy” miały swoje za uszami, zaś na liście grzeszków ówczesnych futbolistów wspomniane wcześniej fikcyjne etaty nie zajmowały bynajmniej czołowego miejsca.
– Niestety, lata 80. to wiele meczów „ustawionych” w zaciszach gabinetów, to niesławne „spółdzielnie”, to „ niedziele cudów”. Jedna z najbardziej bezczelnych z tych „spółdzielni” w 1984 roku, dzięki relacjom radiowym na żywo „Studia S-13”, tak przypilnowała wyników, żeby z ligi „spuścić” Radomiaka. Pamiętam też taki mecz ŁKS-u, właśnie z końca lat 80., podczas którego zawodnicy obu drużyn nawet nie próbowali udawać, że wynik nie został wcześniej ustalony. Miało zostać 0:0 i zostało. Przez 90 minut nie oddano żadnego strzału, gra „w dziada” toczyła się zazwyczaj na środku boiska – słowem: tragedia. Na stadionie wszyscy dość szybko zorientowali się, o co chodzi, więc zamiast dopingu, zawodnikom akompaniowała cisza.
Nie wierzy internetowym pieniaczom
Kiedy pytam go o to, jakie miejsce zajmuje ŁKS w jego życiu; czy jest może przyzwyczajeniem, weekendową rozrywką, czy też może czymś więcej, nie odpowiada wprost. Opowiada natomiast o tym, jak kilkanaście miesięcy temu wymknął się z imprezy firmowej pod pozorem odebrania dziecka z treningu, byle tylko zdążyć na mecz siatkarek. Innym razem obudził o trzeciej rano swoją rodzinę, wsadził całą tę kompanię do auta i wyruszył z liczącą 503 kilometry podróż wiodącą z Truskawca na Ukrainie do Łodzi, żeby zdążyć na ligowy mecz piłkarzy z Legią.
I zdaje się, że tego typu wycinki z jego kibicowskiego życia mówią o jego relacji z ŁKS-em znacznie więcej, niż wielkie słowa. Prawda, zdarzało się w trudnym okresie jego życia, gdy do wyboru z jednej strony był bilet na mecz, z drugiej – spokojna egzystencja rodziny, że zagryzał zęby i zostawał w domu, ale nawet wtedy myślami był w al. Unii 2. Dziś te swoje ełkaesiackie pasje Wojciech dzieli przede wszystkim z synem, bo jak mówi żona nie połknęła sportowego bakcyla, choć odnosi się do „futbolowej gorączki” męża i syna ze zrozumieniem.
– Różnimy się z synem w sposobie kibicowania. Młodość oczywiście jest bezkompromisowa, gorąca i generalnie nastawiona na bieżące wydarzenia, choć i syn niekiedy z zainteresowaniem słucha moich wynurzeń, „jak to panie drzewiej bywało” – mówi kibic, który wolny czas poświęca na kolekcjonowanie ełkaesiackich pamiątek i wyszukiwanie ciekawostek historycznych z niekiedy bardzo odległej przeszłości.
– Kimże jestem, aby udzielać, lub odmawiać absolucji komukolwiek – odpowiada natomiast, gdy pytam o to, czy jest coś, czego nie wybaczyłby klubowi i jego szefom. – Moja opinia nie wpłynie na decyzje zarządu. Dlatego też unikam internetowych dyskusji, podczas których areopag mędrców ma zawsze gotowe rozwiązania na każdą bolączkę, tym bardziej, że wiele z nich to rozwiązania radykalne. Odnoszę wrażenie, że dziś ludzie pracujący w klubie wykonują swoje obowiązki profesjonalnie i starają się nie pogarszać jego sytuacji – ocenia kibic, zaznaczając, że przecież w przeszłości nie zawsze tak było. – Wokół piłki często pojawiali się pieczeniarze, mający tylko swój interes na względzie, z gębami pełnymi frazesów o miłości dla klubu, zapewniający o swej „rodowitości” i oczekujący w zamian wysokich profitów, niezależnie od aktualnej kondycji naszego wspólnego dobra. Jeśli więc miałbym kogoś obdarzyć moją niechęcią, to właśnie takich ludzi – dodaje kibic.
Czytaj także inne artykuły z kibicowskiego cyklu: