Klub

Z archiwum „Naszej eŁKSy” | Witold Bendkowski

29.12.2019

29.12.2019

Z archiwum „Naszej eŁKSy” | Witold Bendkowski

Witek Bendkowski, najlepszy obrońca Polski – tak praktycznie przez całe lata 80. i 90. często skandowała publiczność nie tylko na legendarnej już Galerze. Co słychać u jednego z najlepszych defensorów w historii Łódzkiego Klubu Sportowego? Czym obecnie zajmuje się 58-latek, który w biało-czerwono-białych barwach w samej tylko ekstraklasie rozegrał 376 meczów? Serdecznie zapraszamy do kolejnego wywiadu z archiwum „Naszej eŁKSy”!

Jak zdrowie?

Jak na swój wiek, nie mogę narzekać. Owszem, czasem człowieka już coś zaboli, ale nie jest to nic, co uniemożliwiłoby mi normalne funkcjonowanie. Ale oczywiście dbać o siebie muszę już bardziej niż kiedyś i nie biorę się za bieganie czy choćby okazjonalne granie z kolegami – głównie ze względu na kolana oraz biodro. Wolę dmuchać na zimne, bo przebadałem się dokładnie i wyszło, że zwłaszcza kolana mam już cokolwiek słabe. Przy codziennym chodzeniu wszystko jest w porządku, ale nadmierny wysiłek może skończyć się dla nich małą tragedią, której wolałbym uniknąć. Po co stawać przed dylematami w stylu: operować czy nie?

A co obecnie pan porabia?

Mam własną działalność gospodarczą, prowadzę w Łodzi hurtownię tkanin i dzianin. Rynek jest, jaki jest, ale co zrobić? Każda branża przeżywa swoje wzloty i upadki.

Niedawno przypomniał się pan ełkaesiackiej społeczności przy okazji meczu charytatywnego #RazemDlaKuby. Jakie wrażenia? Dużo wspomnień wróciło?

Wszystko było super z mojego punktu widzenia. No i pierwszy raz byłem na nowym obiekcie przy al. Unii. Zobaczyłem wreszcie istniejącą już część stadionu i już nie mogę się doczekać, kiedy powstanie reszta. Jedyne, czego mogę żałować, to fakt, iż nie załapałem się do wyjściowej jedenastki. A mówiąc już tak zupełnie poważnie, to bardzo miło było zobaczyć tylu kolegów w jednym miejscu. Z niektórymi nie widziałem się już dobre dziesięć lat, więc tym bardziej fajnie było się wyściskać i pogadać. Tego typu mecze zawsze odbywają się w bardzo dobrej atmosferze, ale to było wyjątkowe. Inna sprawa, że udział w tym meczu okupiłem drobną kontuzją. Ale cóż, tak to jest, gdy człowiek nie przygotuje się odpowiednio do takiego występu. Na szczęście, ślad po urazie szybko zniknął i w głowie zostały same pozytywne momenty.

Już wiemy, że nie kopie pan piłki. A co z jej oglądaniem?

Nie mam w domu żadnej płatnej telewizji, więc zostaje mi to, co jest w ofercie ogólnodostępnej. Oglądam głównie mecze reprezentacji i tylko od czasu do czasu włączam sobie jakieś spotkanie w europejskich pucharach albo ligowe. Nie po drodze mi do telewizora, zwłaszcza odkąd zostałem dziadkiem. Mój pięcioletni wnuk potrafi być bardzo absorbujący i obejrzeć przy nim cokolwiek graniczy z cudem. Ale nie odczuwam żadnej pustki z tego powodu. Wystarczy mi tyle, co poczytam o futbolu w różnych artykułach. Plus jakieś skróty bramkowe w Internecie.

Czyli nie widział pan jeszcze żadnego meczu „Rycerzy Wiosny” w tym sezonie?

Nie widziałem. Ale z tego, co wyczytałem, zobaczyłem w sieci i usłyszałem od znajomych, to wiem, że do tej pory największą bolączką ŁKS-u było gapiostwo w obronie. Zwykła niefrasobliwość w połączeniu z niewielkim doświadczeniem na poziomie ekstraklasy powodują, że rywalom łatwo jest znaleźć się w dogodnej okazji do zdobycia bramki. Nie wiem, czy ci chłopcy nie zostali rzuceni od razu na zbyt głęboką wodę, bo wiem po sobie, że inaczej się zaczyna, gdy obok jest ktoś obyty na tym najwyższym poziomie. Gdy wchodziłem do drużyny, miałem obok siebie Mirosława Bulzackiego, Mariana Galanta czy Marka Dziubę, czyli ligowych wyjadaczy, którzy w razie czego potrafili naprawić mój błąd i dzięki temu grałem z mniejszym obciążeniem.

Przed sezonem typowałem, że ŁKS – jak większość beniaminków – będzie walczył o utrzymanie. Po dwóch kolejkach zacząłem dochodzić do wniosku, że chyba już jednak nie znam się na piłce. Potem z meczu na mecz ełkaesiacy spadali w tabeli, ale wierzę, że najgorszy moment już za nimi i wkrótce ten zespół wyskoczy ze strefy spadkowej. Dużą rolę w tym może odegrać przyjście Arkadiusza Malarza, czyli bramkarza ogranego i utytułowanego, który bardzo dużo widzi na boisku i potrafi to przekazać zawodnikom z pola. Ważne, aby ŁKS przerwę zimową spędził nad „kreską”, bo wtedy wszystkim w klubie będzie się pracowało dużo spokojnie. Mocno trzymam za to kciuki!

Pan od debiutu jesienią 1981 roku w ekstraklasie rozegrał prawie czterysta spotkań. Które z nich najmocniej utkwiły w głowie?

Nie potrafię wskazać jednego czy dwóch takich meczów. Wychodzę z założenia, że wszystkie te występy były ważne, bo na żadne ze spotkań nie dostałem miejsca w prezencie i za każdym razem, tydzień po tygodniu, musiałem na ten przywilej mocno pracować. Na pewno najwięcej emocji wywoływały zawsze derbowe potyczki z Widzewem, a także boje z Legią Warszawa oraz Wisłą Kraków. Nigdy nie zapomnę też meczu w Ostrowie Świętokrzyskim, który przypieczętował nasze mistrzostwo Polski 21 lat temu. Dla mnie tamten sezon był podwójnie szczególny, bo nie dość, że zdobyliśmy złoto, to ja wszystkie 34 spotkania rozegrałem od pierwszej do ostatniej minuty.

A debiut, po niemal już równo 38 latach, dobrze pan jeszcze pamięta?

No jasne, takich chwil się nie zapomina. Graliśmy na wyjeździe z Bałtykiem Gdynia i wygraliśmy 2:1 po golach Grześka Wesołowskiego i Arka Klimasa. To już listopad był wtedy, a więc dość późna jesień i strasznie zimno było wtedy w Trójmieście. Boiska wtedy generalnie były w kiepskim stanie, a tamto – po deszczach – to już w ogóle prezentowało się fatalnie. Ale to nie stanem murawy byłem zestresowany tamtego dnia. Czekałem na ten debiut już od paru kolejek i w końcu trener Leszek Jezierski dał mi szansę od pierwszej minuty. Chyba dałem radę, bo później już regularnie wybiegałem w podstawowej jedenastce, o ile oczywiście nie miałem żadnych problemów zdrowotnych.

A jak to się stało, że przez te 16 sezonów raptem dwa razy trafił pan do siatki rywali? Nawet jak na obrońcę to ten bilans jest mało okazały…

Najłatwiej byłoby mi odpowiedzieć, że moim głównym zadaniem było bronić, a nie strzelać. Sam nie wiem, może po prostu brakowało mi tego czegoś pod bramką rywali?

Za to pewnie okoliczności tych dwóch goli pamięta pan doskonale?

Zgadza się. Jedną bramką zdobyłem w meczu z Wisłą Kraków i było to trafienie niemal z połowy boiska, bo posłałem piłkę do siatki z koła środkowego. A drugi gol padł w spotkaniu ze Stomilem Olsztyn po strzale z lewej nogi zza pola karnego.

Przez te wszystkie lata dużo dostawał pan propozycji transferowych z innych klubów?

Raczej nie. Co ciekawe, podobno częściej pytały o mnie kluby zagraniczne niż polskie. Mówię podobno, bo do mnie bezpośrednio nikt się nie zgłaszał. Ale wiem, że dopytywał o mnie między innymi… Widzew. Nie odkryję Ameryki, gdy powiem, że w tamtych czasach taki transfer był po prostu niemożliwy, bo nikt nie chciał o nim rozmawiać. Dopiero później, wraz z przenosinami Darka Podolskiego i Andrzeja Woźniaka, sytuacja trochę się zmieniła.

Jeśli chodzi natomiast chodzi o transfer zagraniczny, to miałem oferty z Izraela, Stanów Zjednoczonych oraz Australii. Ale wtedy człowiek myślał innymi kategoriami i nie dążył za wszelką cenę do wyjazdu. Teraz pewnie szybko by się spakował i już tam był.

Ale i tak w pan CV widnieje jeden zagraniczny klub i to z miejsca, które do dzisiaj pozostaje egzotycznym kierunkiem nie tylko dla piłkarzy, ale i nawet dla zwykłych turystów. Jak wspomina pan swój trzyletni pobyt w Korei Południowej? Co pana najbardziej tam zaskoczyło?

To było bardzo miłe i bardzo ciekawe doświadczenie. Najbardziej zaskoczyła mnie pogoda. Warunki atmosferyczne do grania były bardzo trudne, przede wszystkim ze względu na dużą wilgotność i wysoką temperaturę. Choć mecze zazwyczaj rozgrywaliśmy o godzinie 20-tej, to i tak było jeszcze bardzo gorąco. Dlatego okres gry w Korei był dla mnie szalenie wyczerpujący. Ująłbym to nawet tak, iż się trochę wypompowałem przez te trzy lata. Inna rzecz, że blisko rok straciłem z powodu kontuzji i byłem częstym gościem w tamtejszych szpitalach. Ale jakoś się wykaraskałem i potem wróciłem do ŁKS-u mocniejszy niż wcześniej.

Futbol w Korei cieszył się wtedy dużym zainteresowaniem?

Jeszcze nie. Można powiedzieć, że byłem jednym z pionierów, którzy dopiero zaszczepiali w Koreańczykach piłkarskiego bakcyla. Wówczas liga liczyła tam raptem sześć drużyn i często robiono tak, że wszystkie mecze danej kolejki odbywały się po sobie jednego dnia w jednym miejscu. Bo taki pojedynczy mecz nie cieszyłby się wielką popularnością… Ale już wtedy nie brakowało w koreańskich drużynach przedstawicieli najsilniejszych piłkarsko nacji. Grali tam między innymi Holendrzy, Brazylijczycy czy Argentyńczycy.

Jak w ogóle trafił pan do Azji?

Pewna pani menedżer szukała w Polsce zawodników dla klubów z koreańskiej ekstraklasy. Tak trafili tam też Tadeusz Świątek i Leszek Iwanicki, który jednak dość szybko wrócił. Wtedy jeszcze obowiązywał przepis o limicie wieku dla zawodników wyjeżdżających z Polski i na czyjąś emigrację PZPN nie wyraził zgody. No i ostatecznie padło na mnie. Pomyślałem, czemu nie? Początek był naprawdę ciężki i niewiele brakowało, abym szybko przyleciał z powrotem. Na drugim zgrupowaniu powoli jednak zacząłem się przystosowywać do tamtejszych warunków i z tygodnia na tydzień prezentowałem się coraz lepiej. Okazało się, że aklimatyzacja wymagała czasu.

A jak odnalazł się pan w tamtejszej kulturze i… kuchni?

Z tą kuchnią to było spore wyzwanie na początkowym etapie. Teraz w Polsce można przebierać w restauracjach z azjatyckim jedzeniem: chińskim, japońskim, indyjskim, koreańskim, tajskim, wietnamskim czy nawet malezyjskim albo indonezyjskim – do wyboru, do koloru. Ale wtedy tamte przysmaki były u nas kompletnie nieznane i organizm musiał się z nimi oswoić. Ale gdy już to nastąpiło, to szybko zasmakowałem w koreańskim jedzeniu. I nawet obecnie chętnie wracam do poznanych wówczas potraw.

Komunikacyjne początki też nie należały do łatwych, bo musiałem się szybko nauczyć angielskiego, aby móc porozumieć się na boisku i w życiu codziennym. Poradziłem sobie i do dzisiaj mi się ten angielski przydaje. A kultura? Hm, najważniejsze to być tam zawsze uśmiechniętym i opanowanym. Okazywanie złych emocji było tam niemile widziane i trzeba było się z tym pilnować. Tylko trener miał prawo się denerwować…

Nie żałuje pan trochę tego wyjazdu? Gdyby został pan w Łodzi, pewnie zanotowałby więcej występów w ekstraklasie nawet od Marka Chojnackiego i to pana nazwisko widniałoby na podium w elitarnym tzw. Klubie 300?

Absolutnie nie żałuję. Uważam, że wyjazd do Korei dał mi o wiele więcej niż dałyby mi te kolejne trzy lata spędzone w Polsce. Zresztą Marek myślał podobnie, bo też ma swoim zawodniczym życiorysie zagraniczne wstawki. Nie zapominajmy, że przez te trzy lata mojej nieobecności nic szczególnego się przy al. Unii nie wydarzyło. ŁKS był wtedy typowym średniakiem i nie walczył o najwyższe cele. Może niektórych to zdziwi, ale mam poczucie, że podczas pobytu w Korei odżyłem i rozwinąłem się jako piłkarz. Finansowo, jak na tamte czasy, też krzywdy nie miałem, więc same plusy.

Więcej meczów od pana w barwach jednego zespołu zagrali w ekstraklasie jedynie wspomniany już Marek Chojnacki i Zygfryd Szołtysik z Górnika Zabrze. Tak dobrze było panu w Łodzi, że nie trzeba było szukać szczęścia w innym mieście?

O braku konkretnych propozycji już mówiliśmy. Bez nich nie było sensu ryzykować i pchać się w nieznane. A w Łodzi zawsze czułem się komfortowo. Tutaj poznałem swoją żonę, tutaj urodziły się moje dzieci i tutaj też postanowiłem zamieszkać po zakończeniu kariery. I raczej nigdzie się już stąd nie ruszę.

Patrząc na realia współczesnego rynku transferowego, można chyba zaryzykować stwierdzenie, że miejsca w czołowej „20”, a może nawet „15” najbardziej doświadczonych polskich ligowców nikt panu nie odbierze przez najbliższe kilka bądź kilkanaście lat?

Raczej tak. Na liście rekordzistów ŁKS-u też pozostanę bardzo wysoko i z tego powodu też mam dużą satysfakcję.

Przez te wszystkie lata kariery nazbierało się pewnie u pana sporo koszulek, proporczyków i innych pamiątek. Co pan z nimi robi? Są gdzieś wyeksponowane w domu czy raczej pochowane w szufladach?

Rzeczywiście jest tego wiele. Takich rzeczy się przecież nie wyrzuca, a po tylu sezonach człowiek siłą rzeczy nagromadził sporo różnych drobiazgów. Wszystkich artefaktów, jak to mówią muzealnicy, z braku miejsca nie jestem w stanie postawić na widoku, ale kilka półek faktycznie jest przeznaczonych na różne puchary, medale i inne tego typu gadżety.

Czy w takim razie na potrzeby Muzeum ŁKS-u, które zostanie otwarte na dokończonym stadionie, przeznaczy pan jakieś pamiątki?

Jeżeli tylko będzie taka wola ze strony klubu, to oczywiście, że tak się stanie.

W pana piłkarskim CV jest też pięć występów w reprezentacji Polski. Tylko pięć czy aż pięć, biorąc pod uwagę pana ligowy dorobek?

Tylko pięć. Wszystkie te mecze rozegrałem w 1988 roku za kadencji Wojciecha Łazarka. Jestem mu bardzo wdzięczny, że mnie powoływał do kadry. Na pewno trochę przeszkodziły mi kontuzje, bo głównie przez nie nigdy nie było mi dane zagrać w spotkaniu o punkty. Tak to już jest, że jedni trafiają do reprezentacji i zostają w niej na dłużej, a inni szybko z niej znikają. Nie czułem się gorszy od tych, którzy grali częściej, lecz widocznie nie do końca pasowałem do koncepcji.  Ale i tak to była przygoda jedyna w swoim rodzaju. Tym bardziej że przy okazji odwiedziłem jeszcze Stany Zjednoczone, Kanadę, Irlandię czy też Związek Radziecki. A niewiele zabrakło, abym jeszcze zawitał do Kostaryki, bo też byłem powołany, ale uraz Achillesa mnie wykluczył ze zgrupowania.

Debiut w kadrze nastąpił nieco z zaskoczenia, bo rzadko dochodzi do zmiany zawodnika już w 26. minucie meczu. Serce mocno kołatało, gdy Wojciech Łazarek kazał panu ściągać dres podczas towarzyskiego spotkania z Irlandią w Dublinie?

Mówiąc kolokwialnie, miałem wtedy pełne portki. Zwłaszcza że publiczność wisiała niemal dosłownie nad nami, bo tam już te stadiony wyglądały inaczej niż u nas – nie było żadnych bieżni, a trybuny zaczynały się blisko linii końcowej boiska. Na boisko wszedłem za Damiana Łukasika przy wyniku 1:0 dla gospodarzy. Ostatecznie skończyło się naszą przegraną 1:3, a ja nie popisałem się przy jednej z bramek dla Irlandczyków, bo przegrałem pojedynek z Tonym Cascarino. I marna to pociecha, że to był potężny facet – wyższy ode mnie o pół głowy i lepiej zbudowany. Pamiętam też, że ten debiut mogłem okrasić golem, ale mój strzał okazał się niecelny.

Kilka dni później wysłuchał pan już „Mazurka Dąbrowskiego”, stojąc na środku boiska w Moskwie…

I ta chwila też z pewnością na zawsze pozostanie w mojej głowie. Wprawdzie z hymnem byłem już osłuchany za sprawą występów w reprezentacji młodzieżowej, ale jednak seniorska kadra to zupełnie inny poziom. Przeciwko ZSRR zagrałem pełne 90 minut i choć był to tylko mecz towarzyski, to chyba każdy jest sobie w stanie wyobrazić, że to nie była zwykła gra kontrolna – wszystko działo się przecież jeszcze przed upadkiem komunizmu… Tamto spotkanie przegraliśmy niestety 1:2, a decydującego gola Oleg Protasow zdobył w ostatnim kwadransie z rzutu karnego, który został podyktowany po moim faulu.

Europejska przygoda na koniec kariery i udział w meczach przeciwko Manchesterowi United oraz AS Monaco wynagrodziły trochę ten niewielki staż w koszulce z orłem na piersi?

Oczywiście. Czasem lubię wrócić do tych chwil i pokazuję rodzinie jakąś pamiątkę związaną z tamtymi meczami. Bardzo długo musiałem czekać na sukces w lidze z ŁKS-em i nagrodę w postaci udziału w europejskich pucharach. Ale gdy już się udało, to były niezwykle ekscytujące chwile. A poprzedził je jeszcze dwumecz z azerskim Kapazem Gandża, którego najbardziej bodaj ekscytującym fragmentem był… przelot ciasnym, wysłużonym Jakiem do miasta naszego rywala.

Którego z trenerów wspomina pan z największą estymą?

Tego, dzięki któremu zaistniałem w poważnej piłce, czyli Leszka Jezierskiego. On na mnie postawił i w efekcie tego przez kilkanaście lat mogłem grać przeciwko Legii czy Lechowi zamiast tułać się po trzecioligowych boiskach. To właśnie „Napoleon” – razem z Janem Tomaszewskim, który mu wtedy pomagał – przyjeżdżał mnie obserwować do Skierniewic i w końcu sprowadził do Łodzi. Choć uczciwie muszę przyznać, że ten przeskok był dla mnie początkowo bardzo bolesny. W ekstraklasie trenowało się zupełnie inaczej, szczególnie pod wodzą takiej postaci, jaką był Jezierski. Przez pierwsze tygodnie dosłownie chodziłem po ścianach ze zmęczenia, a wtedy jeszcze nawet nie miałem swojego mieszkania i mieszkałem w hotelu „Mazowiecki”. Potrzebowałem czasu, aby przywyknąć do zupełnie nowych dla mnie obciążeń. Najważniejsze, że ten mój czas w końcu nadszedł.

Z kim z dawnych kolegów z boiska utrzymuje pan najbliższy kontakt?

Szczerze mówiąc, bardzo rozluźniły się te moje kontakty. Każdy pochłonięty jest swoimi sprawami i wskutek tego rozmawiamy ze sobą od przypadku do przypadku. Ostatnią taką okazją był wspomniany na wstępie mecz charytatywny dla Kubusia.

A za czasów kariery zawodniczej z kim trzymał się pan najbliżej?

Początkowo najczęściej byłem w pokoju z Jarkiem Bako, a później to już zazwyczaj z Markiem Chojnackim. I tak było aż do końca jego kariery. Gdy Marek już zakończył granie, to zwykle dzieliłem pokój z kolegą z innym kolegą z obrony – Tomkiem Kosem.

Gdy przechodził pan na sportową emeryturę, przeszła panu przez głowę myśl, że kolejne lata mogą być dla ŁKS-u tak burzliwe?

Odpowiem tak: pewne symptomy były. Ale nigdy nie przypuszczałem, że te zawirowania będą aż tak poważne. Widocznie tak musiało być i najważniejsze, że udało się ŁKS-owi wyjść na prostą. Bo wielu klubom, nie tylko w Polsce, nie było to dane.

Po zawieszeniu butów na kołku nigdy nie ciągnęło pana do bycia trenerem?

Przez chwilę nawet próbowałem, ale nie zrobiłem w odpowiednim momencie stosownym uprawnień, a bez tego teraz ani rusz. Zresztą jestem chyba zbyt nerwowy na trenera. Gdy razem z Krzyśkiem Baranem prowadziliśmy Rudzki Klub Sportowy, to reagowałem nazbyt emocjonalnie na wiele rzeczy.

A praca z dzieciakami?

Mogłem się to bardziej zaangażować, bo miałem propozycje od Bodzia W. Ale jakoś przegapiłem ten moment, gdy miałem się zdecydować i jakoś tak ten temat sam umarł śmiercią naturalną.

Za to dekadę temu pracował pan w dziale marketingu ŁKS-u. Choć słowo dział jest chyba nieco na wyrost, chyba że uściślimy to do jednoosobowego działu. Jak działało się w tych trudnych zarówno dla miasta, jak i dla klubu czasach?

Bardzo dobrze wspominam ten okres. Byłem mocno zaangażowany w swoją pracę i zarabiałem niezłe pieniądze dla klubu. Szkoda, że to wszystko nie trwało dłużej, bo myślę, iż byłem właściwą osobą na właściwym miejscu. Jasne, dużo rzeczy można było wtedy zrobić jeszcze lepiej, ale potrzebni byli do tego kolejni ludzie. A ich – jak wiemy – nie było. Choćby człowiek stawał na głowie, to w pojedynkę pewnych rzeczy nie przeskoczy. Warto też wziąć poprawkę, że ówczesny marketing wyglądał zupełnie inaczej niż obecnie. No i osoby, które teraz się tym zajmują, mają kierunkowe wykształcenie. A czemu ja nie zostałem w klubie dłużej, skoro dobrze się czułem w nowej roli? Ujmijmy to tak, iż ktoś nie wywiązał się z obietnic i przy przestawianiu warunków nowej umowy potraktował mnie niepoważnie.

Na koniec wróćmy do teraźniejszości – jak będzie w meczu z Rakowem?

Jak to co? Wypadałoby wygrać ze 3:0, prawda? Taki jest mój typ na to spotkanie. Życzę wszystkiego najlepszego moim młodszym kolegom i obiecuję, że niebawem wybiorę się wreszcie zobaczyć ich na żywo w akcji. Pozdrawiam też wszystkich znajomych i nieznajomych, którzy wciąż o mnie pamiętają. Albo sobie po przeczytaniu tego wywiadu o mnie przypomnieli… Ja w każdym razie cały czas pamiętam o ŁKS-ie, bo te trzy magiczne literki kojarzą mi się z wieloma bardzo miłymi wspomnieniami!


Rozmawiał Bartosz Król