29 września minęło dokładnie 25 lat od rewanżowego meczu ŁKS-u z FC Porto w pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów. Przy al. Unii ełkaesiacy przegrali wtedy 0:1 i odpadli z dalszych rozgrywek, ale ich postawa na tle dużo wyżej notowanego przeciwnika została oceniona przez ekspertów co najmniej jako poprawna. O okoliczności rywalizacji z Portugalczykami podpytaliśmy Tomasza Lenarta, który ćwierć wieku temu był podstawowym zawodnikiem „Rycerzy Wiosny” w obu meczach z niebiesko-białymi.
Z jakim nastawieniem przystępowaliście do rewanżowego spotkania z FC Porto?
Na pewno z dużą obawą, bo choć na wyjeździe przegraliśmy w pierwszym meczu 0:2, to klasa przeciwnika wskazywała na to, że czeka nas bardzo trudny mecz. Wystarczyło zerknąć na skład Porto w meczu z nami, że zobaczyć, ile europejskich gwiazd było wtedy w tamtej drużynie – od Vitora Baii w bramce przez Jorge Costę w defensywie, po Rui Barrosa w drugiej linii oraz Domingosa Paciencię w ataku. Ówczesnego trenera „Smoków”, Bobby’ego Robsona, żadnemu fanowi futbolu też nie trzeba było przedstawiać. Przy takim potencjale przeciwnika zdawaliśmy sobie sprawę, że odrobić straty z pierwszego spotkania będzie bardzo ciężko. Na pewno jednak nikt z nas nie wyszedł wtedy na boisko z myślą o tym, aby otrzymać tylko najniższy wymiar kary. Chcieliśmy zagrać dobry mecz, utrzeć nosa faworytowi, sprawić niespodziankę i przysporzyć radości kibicom.
A jak wspomina pan ten pierwszy mecz, w którym Porto wygrało przed własną publicznością 2:0?
Przed wyprawą do Portugalii wszyscy skazywali nas na pożarcie, więc na pewno celem numerem jeden było, aby nie wrócić do Polski z bagażem wielu bramek. Zaczęliśmy jednak bardzo dobrze, broniliśmy się dzielnie i do przerwy mogliśmy nawet prowadzić, bo Grzesiu Krysiak z nieodżałowanym Jackiem Płuciennikiem zrobili akcję, po której Jacek miał dogodną okazję do zdobycia bramki. A oba gole straciliśmy dopiero w ostatnich 20 minutach. Do straty tych bramek na pewno przyczyniło się już nasze zmęczenie, ale i doświadczenie rywali też dało wtedy znać o sobie. Dla nich międzynarodowe mecze o stawkę to była bowiem codzienność, dla nas – coś zupełnie nowego.
Jaka atmosfera panowała wówczas na trybunach – zarówno w Porto, jak i potem w Łodzi?
Po takim czasie wiele szczegółów zaciera się już w pamięci, ale i tak trudno zapomnieć ogromne zainteresowanie, jakim cieszył się nasz dwumecz. Dla fanów Porto spotkanie z nami mogło wydawać się formalnością, ale pamiętam, że i tak bardzo licznie stawili się na trybunach. A gdy widzieli nas w drodze z hotelu na stadion, to pokazywali nam wymowny gest z pięcioma palcami – że niby tyle bramek stracimy co najmniej w konfrontacji z ich ulubieńcami. Jak widać, nie mieli racji i dość długo musieli drżeć o wygraną…
Czy mecze z Porto traktowaliście też w kategoriach okna wystawowego i liczyliście, że po udanych występach pojawią się propozycje z ligi portugalskiej?
Z pewnością każdy podchodził do tego indywidualnie. Coś mi się kojarzy, że wcześniej chyba Tomek Cebula był na testach w Portugalii, więc może on najbardziej liczył, że dobre mecze z Porto otworzą mu drzwi do tamtejszej ekstraklasy. W swoim imieniu mogę powiedzieć jedynie tyle, że gier z Porto nie traktowałem jako trampoliny do transferu zagranicznego. Zależało mi po prostu na tym, aby wznieść się na wyżyny tego, co wówczas prezentowałem i maksymalnie pomóc drużynie w osiągnięciu dobrego rezultatu.
A była szansa na jeszcze lepszy wynik w dwumeczu z portugalskim gigantem?
Kiedy w dwumeczu przegrywasz 0:3, zawsze masz poczucie tego, że mogłeś zrobić coś lepiej. Możemy żałować zwłaszcza tego rewanżu w Łodzi, bo przez około godzinę graliśmy z przewagą zawodnika po czerwonej kartce dla rywala, a i tak przegraliśmy 0:1. Sam nawet miałem okazję zdobyć bramkę w tym spotkaniu, bo znalazłem się polu karnym i mogłem uderzyć z woleja na bramkę Baii. Niestety, piłka nie znalazła się wtedy w siatce…
Marek Chojnacki przyznał ostatnio, że czasem włącza sobie te mecze z Porto i ogląda z pewną nutką nostalgii. Panu również się to zdarza?
Hm, muszę w takim razie skontaktować się z Markiem, aby udostępnił mi kasetę z nagraniem tamtych meczów. Bo ja niestety takowej nie posiadam, a chętnie obejrzałbym całość. Pozostają mi urywki, które można znaleźć w Internecie. I tak, czasami zdarza mi się tytułem przypomnienia włączyć najciekawsze sytuacje z tamtych spotkań.
Gdyby ktoś panu wtedy powiedział, że niejaki Jose Mourinho będący wtedy asystentem trenera rywali będzie za kilka lat jednym z najlepszych i najdroższych szkoleniowców na świecie, to…
…bardzo bym się zapewne zdziwił. Wtedy Mourinho był jeszcze słabo znany i pewnie niewielu wróżyło mu tak zawrotną karierę na ławce trenerskiej. Ale jego postać też bez wątpienia dodaje smaczku całej tej naszej pucharowej przygodzie, bo ilu polskich piłkarzy może powiedzieć, że grało przeciwko drużynie, w sztabie której był trener znany później z Chelsea, Interu, Realu czy Manchesteru United. Fajna historia.
To doświadczenie zdobyte podczas potyczek z Portugalczykami procentowało później u pana na boisku? Bo można powiedzieć, że od tamtego czasu zaczął się pana najlepszy okres w karierze – czego dowodem były powołania do reprezentacji kraju, a potem mistrzostwo kraju z ŁKS-em…
Niewątpliwie tak było. Dla każdego z nas mecze z Porto były wielkim wyzwaniem, ale i dużym dobrem, z którego mogliśmy czerpać w przyszłości. Każdy się mobilizował, aby nie było wstydu. I każdy się przekonał, na ile go stać. Mnie osobiście te doświadczenia zebrane przy okazji meczów z Porto dały bardzo, bardzo dużo.
Jest pan w gronie tych zawodników, którzy później mieli jeszcze okazję mierzyć się z Manchesterem United w eliminacjach Ligi Mistrzów i z AS Monaco w Pucharze UEFA – czy można jakoś porównać te wszystkie mecze?
Wspólnym mianownikiem tych meczów była ogromna klasa przeciwnika. Co za tym idzie, w żadnym z tych spotkań nie byliśmy faworytami. Ale nie mogło być inaczej, gdy patrzyło się na nazwiska rywali i ich dokonanie klubowe oraz reprezentacyjne. Plejada gwiazd – to mało powiedziane… A mimo to, potrafiliśmy z tymi drużynami nawiązać walkę. Nie odważę się na stwierdzenie, że byliśmy równorzędnym przeciwnikiem dla nich, lecz na pewno nie byliśmy też tylko tłem. Już sam fakt, że zremisowaliśmy z Manchesterem, późniejszym triumfatorem całych rozgrywek, i z Monaco wiele mówi. Szkoda, że nie udało się też wywalczyć przynajmniej remisu z Porto, bo to już byłby naprawdę fajny zestaw. Szczególnie jeśli odniesiemy to do tego, z kim obecnie odpadają polskie drużyny w europejskich pucharach…
Z tej trójki – Porto, Manchester, Monaco – który dwumecz kosztował was najwięcej wysiłku i był najtrudniejszy?
Chyba jednak potyczki z United. W pierwszym meczu z nimi nie mogłem zagrać jeszcze z powodu kontuzji, ale w drugim już mogłem się przekonać, na czym polega siła „Czerwonych Diabłów”. Udało nam się zremisować bezbramkowo, ale trzeba przyznać, że w ofensywie bardzo ciężko było nam stworzyć choćby jedną dogodną okazję.
A który z zawodników rywali indywidualnie zrobił na panu największe wrażenie w tych wszystkich meczach?
David Beckham. Wiem, co mówię, bo grałem akurat na lewej pomocy, a on na prawej, więc tych boiskowych starć mieliśmy bez liku. I wiedziałem, że jakakolwiek słabość z mojej strony zostanie przez „Becksa” bezwzględnie wykorzystana. Być może czas zatarł jakieś zdarzenia, ale na szczęście obyło się chyba bez większych katastrof w tych naszych pojedynkach.
Z kim wymieniał się pan koszulkami podczas tych wszystkich spotkań?
Mam koszulkę Porto w domu, ale przyznam, że w tej chwili nawet nie pamiętam, do kogo ona pierwotnie należała. Po meczach z Monaco wymieniłem się Davidem Trezeguet i mogę tylko żałować, że piłkarze z Manchesteru nie byli zbyt skorzy, aby zamieniać się na trykoty. Chyba tylko Boguś Wyparło wymienił się bluzami z Peterem Schmeichelem. Od razu jednak zaznaczę, że my przed tymi meczami nie nastawialiśmy się na polowanie na koszulki utytułowanych rywali – a wiem, że tak dzieje się w niektórych drużynach. Dla nas taki trykot to była sprawa drugorzędna, raczej bonusowa pamiątka niż cel sam w sobie.
A jak duże to było dla piłkarzy i trenerów ŁKS-u zderzenie z rzeczywistością pozaboiskową? Bo wszyscy wiemy, jaka wtedy przepaść dzieliła Łódź od miast w Europie Zachodniej i jak inaczej wyglądały klubowe obiekty od tych, którymi dysponowali rywale…
Nie traktowaliśmy tych podróży w kategoriach turystycznych, więc na zwiedzanie nie było czasu. Widzieliśmy tylko tyle, co podczas przejazdu z lotniska do hotelu i z hotelu na boisko. Największe wrażenie bezapelacyjnie zrobiły za to na nas poszczególne stadiony – zwłaszcza legendarny Old Trafford. Choć obiekt Monaco, z racji niezwykle malowniczego położenia, też śmiało można uznać za coś spektakularnego. Obiekt w Porto wywołał chyba najmniejsze „wow”, chociaż wiadomo, że o takich konstrukcjach w Polsce i tak długo jeszcze mogliśmy jedynie pomarzyć.
A jakieś ciekawe pamiątki dla najbliższych zdążyliście przynajmniej wtedy kupić?
Do Polski wracaliśmy bogatsi tylko o wartości niematerialne – czyli przeżycia z meczu. Nie interesowaliśmy się miejscowymi suwenirami, interesowała nas jak najlepsza gra w piłkę. Jakikolwiek przedmiot przywieziony z Porto, Manchesteru czy Monaco pewnie już dawno by się zgubił albo zniszczył, a tego, co przeżyłem przy okazji tych meczów, tych wspaniałych emocji, nikt już mi nie zabierze.
A nie było trochę żalu, że los przy kojarzeniu par tak dość brutalnie obchodził się z ŁKS-em – zarówno w 1994 roku, jak i cztery lata później?
Po losowaniach nie było w zespole żadnej rozpaczy czy też nawet rozczarowania. Nikt nie dawał nam gwarancji, że gdybyśmy trafili jakiegoś mniej renomowanego rywala, to nasze wyniki byłyby lepsze. Równie dobrze mogliśmy przecież polec w dwumeczu z zespołem z Czech, Rumunii czy Bułgarii. Jak spadać, to tylko z wysokiego konia. I choć niektórzy wieszczyli kompromitację z naszym udziałem, do niczego takiego nie doszło. Dlatego osobiście, gdybym mógł wybierać, czy przeżyć raz jeszcze to samo, czy móc zagrać jeszcze raz z teoretycznie słabszymi rywalami, bez zastanowienia wybrałbym opcję pierwszą. Bardzo mile wspominam ten okres mojej kariery i nic tego już nie zmieni.
Zobacz też:
Reportaż Piotra Andrzejczaka, który komentował spotkanie w Porto, na podstawie archiwalnych nagrań Radia Łódź:
Rozmowa Piotra Andrzejczaka z Markiem Chojnackim o konfrontacji ze „Smokami” sprzed 25 lat:
Dziękujemy Radiu Łódź, naszemu partnerowi medialnemu, za te unikalne nagrania!