„Najweselszych” ełkaesiaków, którzy lubili sobie kapkę wypić przed meczem sadzał wieczorem do własnego stołu. Po wojnie poprowadził Italię na mundialu, a z Milanem i Benfiką sięgnął po mistrzowskie tytuły. Co myślał o futbolu? O tym niech opowie sam – Lajos Czeisler, wielki trener, który fachu uczył się w al. Unii 2.
Urodził się 5 października 1893 roku w niewielkim Heves, wówczas jeszcze jako poddany cesarza Austro-Węgier. Przygodę z piłką rozpoczął w słynnym MTK Budapeszt, potem występował też w Germanii Schwechat, lecz na boisku wielkich sukcesów nie zdołał odnieść, bo akurat jemu pisana była kariera trenerska.
Tak się akurat złożyło, że w kraju nad Wisłą pojawił się wraz z przyjacielem, byłym kapitanem MTK Imre Pozsonyi. Nowi szkoleniowcy nie od razu zaskarbili sobie sympatię naszych przodków, a jak to ujął sprawozdawca popularnego czasopisma sportowego „ciągłe ich okrzyki i wykrzykniki śmieszne pod adresem swoich graczy niemile raziły i denerwowały widzów”. Tak jednak jak kropla drąży skałę, tak Węgrzy szybko przekonali Polaków do swojego warsztatu.
Imre Pozsonyi już w 1921 roku sięgnął z Cracovią po tytuł w pierwszych ukończonych mistrzostwach Polski, niedługo po tym wyjechał z naszego kraju i otrzymał posadę w… FC Barcelonie. Lajos Czeisler na podobne zaszczyty musiał poczekać dłużej, lecz i na jego skroni spocznie w końcu laurowy wieniec, ba, spocznie ich kilkanaście, choć te polskie początki do łatwych nie należały – najpierw praca w krakowskiej Jutrzence, a od 1923 roku w mieście włókniarzy.
Węgier o futbolu myślał kompleksowo. Rozumiał, że to swoisty system naczyń połączonych, w którym prowizoryczne rozwiązania zdają egzamin tylko na krótką metę i dlatego właśnie postawił na pozytywistyczną pracę u podstaw. Oczkiem w jego głowie, co zapewne spodobało by się i obecnym szefom ŁKS, stała się praca z młodzieżą. W tej był niezrównany.
To dzięki wiedzy i umiejętnościom Węgra rozwinął się talent m.in. Romana Jańczyka, Antoniego Lewandowskiego, Wawrzyńca Cylla, który w 1924 roku jako pierwszy ełkaesiak wystąpił na Igrzyskach Olimpijskich, a i drugiego słynnego reprezentacyjnego „repa” Antoniego Gałeckiego (ten z kolei to pierwszy ełkaesiak na piłkarskim mundialu).
Dodajmy, że wówczas w Polsce dominowały dwa style gry wywodzące się odpowiednio z Austrii i Węgier. Oba, przeniesione na polski grunt przez najlepsze jedenastki początku lat dwudziestych, czyli Cracovię i Pogoń Lwów, dały początek krakowskiej i lwowskiej szkole piłkarskiej. Ta pierwsza słynęła z niezliczonej ilości podań, unikała kontaktu fizycznego i mocno uproszczając rzecz nasuwa dziś skojarzenia z katalońską „tiki-taką”. Ta druga – szybka, bezpośrednia, z dużą ilością podań na tzw. dobieg opierała się z kolei na fizyczności. Zdaje się, że Lajos Czeisler czerpał tak z jednej, jak i drugiej, bo chociaż sam przesiąkł futbolem „Madziarów” i wiedeńskie nuty grały temu szkoleniowcowi w duszy.
– Lajos Czeisler, trener ŁKS, podobno w celach matrymonialnych przyjmuje poddaństwo polskie, porzuca zawodową pracę trenera footbalowego i nosi się z zamiarem proszenia PZPN o wcielenie go w szeregi amatorów. Jest to dziś największa sensacja Łodzi piłkarskiej – donosił w 1926 roku „Przegląd Sportowy” i choć trudno się domyślić, co też autor tej krótkiej notatki konkretnie miał na myśli, wiemy, że w 1927 roku Węgier wyjechał do Włoch, gdzie pracował w m.in. w Udinese i drugiej drużynie Lazio.
W połowie lat 30. pojawił się w Łodzi ponownie. Tym razem romans z ŁKS trwał jeszcze krócej, bo zaledwie kilkanaście miesięcy, ale ponownie zdołał Węgier odcisnąć trwały ślad i na sposobie gry łodzian, i na szeroko rozumianej organizacji piłkarskiej sekcji najstarszego łódzkiego klubu. Futbol Lajos Czeisler czuł i rozumiał zresztą na tyle, by zauważyć, że w trakcie jego nieobecności sport ten w naszym kraju się zmienił. I jego zdaniem, była to zmiana na gorsze.
– Przed dziesięciu laty nie grano w Polsce bynajmniej lepiej niż dziś. I dziś posiada Polska graczy dużego formatu, że wymienię tylko Wilimowskiego i Matyasa, ale sugestie powstały stąd, że nie posiadamy obecnie tak wyrównanych we wszystkich liniach zespołów jak ówczesna Cracovia czy Pogoń Lwów. Weźmy na przykład mistrzowski Ruch. Czterech bardzo dobrej klasy graczy i to wszystko! Tamte drużyny Wacława Kuchara (Pogoń) i Józefa Kałuży (Cracovia) były tak wyrównane, że jeżeli znalazł się jakiś słaby punkt, to był on ledwie dostrzegalny – stwierdził w połowie lat 30.
Inne to były czasy i innymi się rządziły prawami. Trenerzy i piłkarze pozwalali sobie na znacznie mniej powściągliwe komentarze niż ma to miejsce dzisiaj, jeśli więc już wypowiadali się na jakiś temat, to w przysłowiową bawełnę owijali rzadko.
– W systemie gry nie widzę różnicy, gdyż zasadniczo gramy bez systemu. Dziś więcej uwagi poświęcają gracze na tricki, niż na celowość i szybkość gry, a bez tych walorów nie można mówić o postępie – punktował polskich ligowców trener ŁKS, choć i rozumiał, że wpływ na to miała nie tylko piłkarska niedoskonałość ligowych asów.
– Przyczyn tego stanu rzeczy doszukiwać się należy w elemencie, który uprawia obecnie piłkę nożną. Brak młodzieży szkolnej z jednej strony i sytuacja gospodarcza z drugiej, sprawiły, że w Polsce dziś kopie piłkę element intelektualnie i fizycznie uboższy, niż dawniej. Na polepszenie sytuacji wpłynąć powinno przede wszystkim dopuszczenie młodzieży szkolnej do gry w klubach – wyjaśniał Lajos Czeisler, a my dodajmy, że mowa tu o podtrzymanym w 1933 roku przez Radę Naukową Wychowania Fizycznego idiotycznym zdaniem wielu zakazie należenia młodzieży szkolnej do klubów sportowych (z tego powodu młodzi grali w ligowych drużynach pod przybranymi nazwiskami).
Co więcej, węgierski szkoleniowiec ŁKS proponował znieść tzw. karencję, czym wywołał poruszenie wśród wielu polskich konserwatystów. Ta niesławna „karencja” w założeniu miała zapobiegać kaperowaniu zawodników, bo ów kaperowanie było dla ówczesnych objawem znienawidzonego przed wojną w Polsce zawodowstwa. II Rzeczpospolita z pogardą odnosiła się do najdrobniejszych choćby przejawów zaprzężenia piłki nożnej do pługa komercyjnej rozrywki. Granie dla pieniędzy i za pieniądze były wtedy w Polsce „zbrodnią” (co nie znaczy, że piłkarzom nie płacono), zdaniem bowiem ówczesnych, piłka jako „środek ochronny przeciw cherlactwu i degeneracji gatunku ludzkiego”, miał pomóc w rozwoju fizycznym młodzieży i wyrobieniu w społeczeństwie tak zwanego ducha społecznego, nie zaś w zarabianiu pieniędzy. W związku z tym wszyscy piłkarze podlegający karencji po odejściu z klubu musieli przez pewien czas zawiesić buty na kołku, a karierę sportową już w barwach nowej drużyny wznawiali nierzadko po upływie kilkunastu miesięcy. Zdaniem trenera ŁKS ten „rodzaj niewolnictwa sportowego” nie zdał egzaminu.
– Przykład podam z terenu, w którym pracuję – mówił Lajos Czeisler. – IKP, przeciętny klub B-klasowy, miał kilka jednostek, z których Antoni Lewandowski z powodzeniem grał już w ligowym ŁKS, a Stanisław Andrzejewski i Feliks Osiecki ubiorą w przyszłym sezonie koszulki reprezentacyjne czerwonych. Trzeba było czekać na rozwiązanie IKP, aby zawodnicy ci awansowali. W małych klubach takich talentów jest masa – zwracał uwagę Czeisler.
Węgier apelował także o powiększenie ligi do szesnastu drużyn, bo jego zdaniem „dziesiątka szczęśliwców” to stanowcza za mało. – Zrozumiał to cały świat i obecnie widzimy w całej prawie Europie dążność do powiększenia klubów w ligach – mówił w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” w 1935 roku.
Pod wodzą Lajosa Czeislera ełkaesiacy nie odnieśli spektakularnych sukcesów w lidze, choć pracy wykonanej przez Węgra w Łodzi nie docenić nie sposób. Trener ŁKS krajał, jak mu materii stawało, wpadkami przejmować się nie zamierzał i wierności swej piłkarskiej filozofii, z tego co wiemy, dochował do końca pracy w al. Unii. A przecież i jego drużynie przytrafiały się porażki.
Późnym latem 1935 roku po bolesnych klęskach aż 0:5 z Pogonią Lwów i Ruchem, w końcu po porażce w Łodzi z Legią, łodzianie znaleźli się niepokojąco blisko strefy spadkowej. Łódzka prasa biła na alarm, kibice kręcili z niedowierzaniem głowami, a Czeisler… ten tylko się uśmiechał.
– Oceniam sytuację optymistycznie. Oczywiście radości ani zaszczytu ona nam nie przysparza. Starzy gracze nie wytrzymują już ciężaru pełnego sezonu. Niestety, akumulacja wysiłków nastawiona była na krótką metę. Najbliższy mecz mamy ciężki, z Wartą w Poznaniu, gdzie nikt nam nie daje szans. Zgoda! Dalsze dwa mecze musimy jednak wygrać – mówił Węgier i… słowa dotrzymał, ba, z walczącą o tytuł Wartą „czerwoni” zremisowali, z kolei Śląsk Świętochłowice i Polonię Warszawa odprawili z kwitkiem, sezon zaś zakończyli na bezpiecznym szóstym miejscu w tabeli.
Węgierski opiekun ŁKS-u okazał się nie tylko zręcznym – jak wówczas mawiano – instruktorem piłkarskim (co potwierdziły jego późniejsze dokonania), ale i świetnym wychowawcą, dość powiedzieć, że „najweselszych” piłkarzy ŁKS przed ważnymi meczami miał w zwyczaju sadzać do kolacji przy swoim stole, tam zaś o zaglądaniu do kieliszka nie było nigdy mowy.
Po drugiej wojnie światowej doświadczenia zebrane przez Czeislera, także dzięki pracy w Łódzkim Klubie Sportowym, zaczęły procentować. Z drużyną IFK Norrkoping w latach 40. zdobył aż pięć tytułów mistrzowskich i dwa krajowe puchary. W 1949 zasiadł na trenerskiej ławce AC Milan, z którym dwa lata później zdobył mistrzostwo.
Dzięki pracy z zespołem rossoneri Węgier otrzymał szansę sprawdzenia się także na mundialu, gdzie jako pierwszy w historii obcokrajowiec poprowadził reprezentację Włoch w mistrzostwach świata w Szwajcarii w 1954 roku, choć tutaj obyło się bez sukcesów. Te przyszły wkrótce w Fiorentinie (Puchar Włoch), a na deser w latach 60. była jeszcze Portugalia i dwa dublety wywalczone przez Węgra z Benfiką Lizbona.
Wiosną 1969 roku Lajos Czeisler wrócił do Budapesztu. Kilka tygodni później zmarł. Ełkaesiacy, warto o nim pamiętać.
Autor: Remek Piotrowski