Dziś symbolicznie świętujemy 113. rocznicę powstania Łódzkiego Klubu Sportowego, więc przy tej okazji opowiemy Wam o jednym z pierwszych meczów ŁKS-u, który na kilka minut przerwała dzika szarża nieproszonego gościa.
Piłkarscy torreadorzy z al. Unii 2 zapewne kojarzą się kibicom ŁKS-u z tercetem naszym hiszpańskich zawodników, ale tym razem nie o Pirulo, Antonio Dominguezie czy Javim Moreno będzie to rzecz. Okazuje się bowiem, że torreadorskie tropy (prawda, że z przymrużeniem oka) znajdziemy już na początku dziejów naszego klubu.
Wtedy właśnie, zapewne niedługo po rejestracji klubu w 1909 roku, kiedy ełkaesiacy korzystali jeszcze z boiska Viktorii, klubu tworzonego przez mieszczan i robotników niemieckiego pochodzenia, na nim właśnie, a więc przy ulicy Wólczańskiej 113/115 w Łodzi, zmierzyliśmy się ze wspomnianą tutaj drużyną gospodarzy.
Ówczesne boiska w niczym nie przypominały aren piłkarskich z prawdziwego zdarzenia, więc entuzjaści futbolowej rozrywki (nazywani wtedy jeszcze z przekąsem „cyrkowcami”) spotykali się na placykach lub takich właśnie prowizorycznie urządzonych boiskach, jak to należące do Łódzkiego Klubu Piłkarskiego „Viktoria”.
– Nie znano jeszcze wtedy siatek na bramkach, stały tylko dwa słupki i poprzeczka. Przy liniach autowych działacze Victorii ustawili parę ławek i wielki mecz mógł się zaczynać – wspominał Stanisław Lubawski, uczestnik tamtego spotkania, który (a może był to Henryk Lubawski) okazał się mimowolnym sprawcą wielkiego zamieszania, do jakiego doszło prawdopodobnie jeszcze w pierwszej połowie, chwilę po tym, jak sędzia podyktował rzut karny dla ełkaesiaków.
Lubawski ustawił piłkę na jedenastym metrze, wziął rozbieg, w końcu ruszył w stronę futbolówki i kropnął ile sił prawą nogą. Piłka poszybowała obok bezradnego golkipera i – jako że wówczas na bramkach nie zawieszano siatki – poszybowała daleko, daleko w pole, aż zatrzymała się na spacerującej za boiskiem… krowie.
Należy w tym miejscu zaznaczyć, że z boiska Viktorii (w istocie placyku do ćwiczeń gimnastycznych i gry w piłkę nożną) poza futbolistami korzystało wówczas również stadko pociesznych krasul, które na czas meczów przepędzano zza jedną z bramek. Organizatorzy zawodów piłkarskich nie spodziewali się, że te łagodne z natury zwierzęta zechcą za tę niedogodność srodze się zrewanżować. – Trafione bydlątko zadarło ogon i ruszyła szaleńczą szarżą na boisko – wspominał Stanisław Lubawski, dodając przy tym, że do panicznej ucieczki przed rzeczoną szarżą krowy rzucili się piłkarze oraz publiczność, a organizatorom spotkania udało się zapanować nad kapryśnym zwierzęciem dopiero po dziesięciu minutach.
Już po wypadkach tamtego dnia, nasi piłkarze wspominając „krowią corridę” w rozmowach z kierownictwem klubu, zaproponowali nawet w żartach założenie sekcji torreadorów, zresztą temat ten przewijał się w opowieściach pierwszych łódzkich sportowców nagminnie, dość powiedzieć, że na początku XX wieku, a więc w czasie, w którym łodzianie nie dysponowali własnym boiskiem, futboliści często wsiadali w tramwaj i jechali gdzieś za Radogoszcz, żeby tam na polance przeprowadzić trening.
– Pastuszkom dawało się kilkanaście kopiejek na papierosy, a za to obowiązani byli trzymać swoje bydełko poza „boiskiem” – wspominał Stanisław Lubawski.