Drużyna

ŁKS w II RP, czyli sprawa (nie)polityczna

02.08.2018

02.08.2018

ŁKS w II RP, czyli sprawa (nie)polityczna

Prezes ŁKS Józef Wolczyński podczas wręczania upominku piłkarzowi Władysławowi Karasiakowi w obecności zawodników klubu i zaproszonych gości na murawie boiska. / fot. nac.gov.pl

W trakcie burzliwych debat, nieprzyzwoicie przeciąganych do późna, wyrywali sobie włosy z głowy, nierzadko odsądzali od czci i wiary, a bywało że i posuwali się do rękoczynów. Do porozumienia dochodzili rzadko. No chyba, że chodziło o coś tak ważnego jak… Łódzki Klub Sportowy.

Po pierwszych wyborach samorządowych w Łodzi, które odbyły się 27 lutego 1919 roku, rozpoczął się w mieście trwający dwadzieścia lat polityczny kontredans. Skandal gonił skandal, tak zwany „święty biurokracy” rozkładał zarówno przedsiębiorców, jak i zwykłych mieszkańców na łopatki, a o pomstę do nieba wołały stosunki panujące na górze politycznego kotła.

Rozerwane koszule

Władza w dwudziestoleciu międzywojennym przechodził w Łodzi z rąk do rąk, a aktywność polityczna opozycji skupiała się wyłącznie na negacji rządzącego stronnictwa. Program nie miał znaczenia. Głośnych echem odbiła się w mieście chociażby sprawa wykupienia tramwajów (a były ku temu sprzyjające okoliczności), których ostatecznie nie wykupiono, bo opozycja uznała transakcję za pozbawioną sensu dowodząc przy tym, że tramwaje staną się własnością miasta już za… kilkanaście lat. Po cóż je więc wykupywać? Identycznie wyglądała sprawa z wodociągami, kanalizacją, pomnikami, fabrykami czy bezrobociem.

Darli więc koty „ojcowie miasta” przy każdej okazji, darli z byle powodu. W 1933 roku na świeczniku znalazła się nawet sprawa wydatków magistratu na… herbatę i cukier. Temat ten opozycja podjęła podczas posiedzenia Rady Miejskiej, a po przeprowadzonym na własną rękę śledztwie, jeden z radnych dowodził (ze śmiertelnie poważną miną), że w wydziale podatkowym na jeden kilogram herbaty zużywa się aż dziesięć kilogramów cukru, w opiece społecznej już szesnaście kilogramów, a najwięcej to słodzą w jeszcze innym wydziale, w którym proporcja ta przedstawia się następująco: jeden kilogram herbaty – czterdzieści kilogramów cukru. Słodziło się i mieszkańcom Łodzi, ale po takich awanturach ci minę miewali zwykle kwaśną.

Jeszcze więcej emocji wzbudziła dyskusja na temat nadania jednemu z parków imienia Andrzeja Struga. Socjaliści i radni żydowskiego pochodzenia temat podchwycili w lot, inicjatywie natomiast sprzeciwili się prawicowcy. Obrady szybko przeobraziły się w kłótnię, kłótnia w awanturę, w efekcie jedna z łódzkich gazet donosiła wkrótce: – „Prezydent gwałtownie zerwawszy się ze swego fotela podbiegł do radnego i zepchnął go z podium, rozrywając mu przy tym marynarkę, koszulę i krawat”.

Co ich łączy?

Jest więc w latach 20. i 30. wesoło, bywa i śmiesznie, choć zwykle jest to śmiech przez łzy. Na szczęście są sprawy w przedwojennej Łodzi, które łączą wybrańców narodu bez względu na ich partyjne barwy, wyznanie oraz światopogląd. Jedną z nich jest adres „Aleja Unii”, gdzie i uśmiech radnego dostrzec łatwiej, gdzie panowie potrafią na siebie „łypnąć” bardziej życzliwym spojrzeniem, gdzie wszyscy niemal mówią ludzkim głosem.

A to o ostatnim popisie Króla (- Ależ panie dobrodzieju, jakże on pięknie wbił Garbarni pięć goli!), a to o zwycięskich pojedynkach Karasiaka z Wilmowskim po sensacyjnym zwycięstwie ŁKS-u z Ruchem (- A zniknął w końcu ten złośliwy uśmieszek z twarzy Eziego), a to w końcu o tym (tu podśmiewają się pod nosem panowie politycy) jak trener Czeizler przed ważnym spotkaniem skoszarował w swoim mieszkaniu co bardziej rozrywkowych podopiecznych.

ŁKS tak wtedy, jak i dziś łączył pokolenia, „demokratyzował” łódzką społeczność, spajał środowiska, nie dzieląc przy tym ludzi na bogatych i biednych, inteligentów i robotników, elitę i margines. Nic więc dziwnego, że i tak zwaną klasę polityczną (której na co dzień nie rzadko klasy brakowało) potrafił przyciągnąć do siebie, wydobywając z niej zazwyczaj to, co najlepsze.

Aleksy Rżewski, pierwszy prezydent Łodzi w niepodległej Polsce, jakby nie było – socjalista z krwi i kości, nie tylko aktywnie wsparł inicjatywę wybudowania kompleksu sportowego przy al. Unii 2 (bo i bez jego wsparcia zapewne do tego nigdy by nie doszło), ale i pełnił w dwudziestoleciu międzywojennym przez pewien czas funkcję wiceprezesa Łódzkiego Klubu Sportowego. Kibicował mu i wspierał, bo doskonale rozumiał, że jest ŁKS dobrem całej łódzkiej społeczności, że działając na jego rzecz, działa się de facto na rzecz miasta i jego mieszkańców.

Jego następca, związany z prawicowo-konserwatywnym Związkiem Ludowo-Narodowym Marian Cynarski, nazywany niekiedy przez badaczy prezydentem kultury (to za jego rządów powstał Miejski Kinematograf Oświatowy, Miejska Galeria Sztuki oraz rozpoczęto prace przy parku na Zdrowiu) również pojawiał się na ŁKS-ie i to bynajmniej nie przez przypadek. Tragicznie zmarły (w 1927 roku został zamordowany przez bezrobotnego frustrata) przemawiał chociażby na przyjęciu zorganizowanym z okazji jubileuszu klubu w Grand Hotelu, podkreślając wówczas ogromną rolę, jaką pełni klub w życiu miasta i niepodległej Polski.

Rżewski, mówiąc oględnie, nie darzył sympatią Cynarskiego, panowie toczyli między sobą niekończące się polemiki, a kłócąc się nie zwykli zostawiać na przeciwniku przysłowiowej suchej nitki. W sprawach Łódzkiego Klubu Sportowego dziwnym zbiegiem okoliczności potrafili mówić jednym głosem. Nie inaczej było w przypadku wielu innych, ot chociażby słynnego posła i senatora Bolesława Fichny (stronnika sanacji) czy kojarzonego z centro-prawicą Józefa Wolczyńskiego.

W szeregu licznych…

Ten drugi od 1934 aż do wybuchu drugiej wojny światowej piastował stanowisko prezesa Łódzkiego Klubu Sportowego, został ponadto przewodniczącym Komitetu Budowy Parku Sportowego przy al. Unii 2 i uczynił wiele, aby oddany już do użytku obiekt był modernizowany i rozbudowywany.

Był też między innymi dyrektorem naczelnym zakładów włókienniczych „I.K. Poznański”, ministrem Zdrowia Publicznego, Opieki Społecznej i Ochrony Pracy, posłem na Sejm (z listy BBWR), członkiem Rady Miejskiej (a nawet jej wiceprzewodniczącym) oraz prezesem kilku organizacji kulturalnych.

Z jego zdaniem wszyscy w Łodzi bardzo się liczyli i doprawdy niewielu było w tamtym okresie w naszym mieście ludzi tak popularnych i szanowanych. Wolczyński był zapraszany na każde ważniejsze wydarzenie społeczne, kulturalne i towarzyskie. I rozumiał jak wielkie znaczenie w życiu miasta odgrywa ŁKS. W Jednodniówce jubileuszowej z 1924 roku to on przecież napisał: – „Zdrowie fizyczne narodu jest dziś jedną z najpoważniejszych trosk i zabiegów wszystkich cywilizowanych narodów. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż głównym czynnikiem, chroniącym ludzkość od degeneracji, zabezpieczającym jej tężyznę oraz zdrowie fizyczne pokoleń, jest sport. […] I nasza Łódź robotnicza ma również piękne tradycje sportowe. W szeregu istniejących licznych bardzo klubów sportowych na pierwsze miejsce wysunął się Łódzki Klub Sportowy (Ł.K.S.), dzierżący od szeregu lat mistrzostwo Okręgu Łódzkiego.”

Dobrze, że jest

Oczywiście grubą przesadą byłoby powiedzieć, że dla każdego łódzkiego radnego czy posła z Łodzi był ŁKS w dwudziestoleciu międzywojennym przysłowiowym „oczkiem w głowie”, co do tego jednak, że dla wielu stanowił wartość samą w sobie; fenomen, który warto wspierać, o który warto się troszczyć i któremu w końcu warto kibicować wraz z tysiącami zwykłych mieszkańców – nie ma wątpliwości. Przypadki Rżewskiego czy Wolczyńskiego potwierdzają ponadto, że nie była to jedynie obliczona na wyborczy sukces poza polityczna, ani pozbawione znaczenia gesty. ŁKS stał się przecież już w latach 20. jednym z symboli miasta, nie sposób więc było go zbyć frazesami, nie opłacało się ignorować.

Innymi słowy, apolityczność najstarszego łódzkiego stowarzyszenia, podkreślona już przez jego twórców w statucie spisanym na początku dwudziestego wieku nie przeszkadzała w tym, aby ŁKS stał się domem wszystkich tych, którym na sercu leżały dobro i klubu, i miasta. Politykę zostawiano za bramami stadionu. Na trybunach liczył się tylko ŁKS.

Cieszyłem się więc w duchu, kiedy wychodząc z trybuny po sobotnim meczu z GKS-em Katowice ujrzałem twarze kilku lokalnych polityków, którym na co dzień nie jest ze sobą zwykle po drodze, ale którzy tamtego wieczoru, jak i my wszyscy, trzymali kciuki za „Rycerzy Wiosny” (bo i chcę wierzyć, że trzymali je szczerze). Może więc coś zostało z tamtych zapomnianych przedwojennych lat. Może choć na tych kilkadziesiąt minut zapomnieli o codziennych sporach.

Dobrze, że w Łodzi jest ŁKS.


Autor: Remek Piotrowski