Specjalnie dla kibiców ŁKS-u – fragment powieści „Zmowa cieni” Remigiusza Piotrowskiego, nowego kryminału, którego akcja rozgrywa się w przedwojennej Łodzi. Oczywiście pójdziemy na mecz.
Jakby to było znaleźć się na meczu ŁKS-u w 1933 roku? I zobaczyć w akcji Władysława Króla? I poczuć klimat tamtych trybun?
„Zmowa cieni” to nowa książka Remigiusza Piotrowskiego, łódzkiego pisarza, kibica ŁKS-u i naszego redakcyjnego kolegi. Tym razem w menu: kryminalna intryga, a w tle szemrane Bałuty, knajpy, których już nie ma, podskórne gry różnych mrocznych sił i klimatyczna ulica Piotrkowska sprzed stu lat. I ŁKS też oczywiście tu jest, więc na zachętę poniżej fragment rozdziału 13. Idziemy na mecz…
[…]
— Tu, panie, jest cymes życia — rzucił ze śmiechem nobliwy staruszek w fedorze, gdy Skalski i Zaręba wypatrzyli wolne miejsce obok niego na trybunie.
Usiedli chwilę przed pierwszym gwizdkiem. Skalski nie brał nigdy udziału w sportowych rytuałach, omijał je tak samo jak — w miarę możności — te religijne, świąteczne czy kulturalne. Teraz jednak objął wzrokiem zieloną murawę, na której właśnie rozpoczęła się gra, a potem zaczął przyglądać się podnieconemu tłumowi.
— Pan patrzy — powiedział z przejęciem Zaręba, jakby już zapomniał, że jeszcze chwilę temu złościł się na sprawę, w którą wbrew własnej woli został uwikłany. — Ten najbliżej linii bocznej… Widzi pan? To jest właśnie ten skrzydłowy, Władek Król. Grajek pierwsza klasa. Jak żyję, nie widziałem lepszego.
Skalski przeniósł wzrok na murawę.
Przystojny piłkarz w czerwonym trykocie zabrał się z futbolówką, minął obrońcę, podciągnął jeszcze kilka metrów do narożnika i posłał piłkę na pole karne, w stronę czarnej czupryny swojego kolegi. I kiedy wydawało się, że piłka niechybnie spadnie tamtemu prosto na głowę, jak spod ziemi wyrósł przed nim niepozorny wąsacz i wyskoczywszy wysoko, musnął ją, zażegnując zagrożenie.
Przepastna galeria jęknęła z zawodu, ale nie minęła nawet minuta, a znów tętniła, znów rosła, znów się gotowała w podnieconym wyczekiwaniu. Futbolówka zawisła w powietrzu, zagrana podstępnym rogalem przez znajdującego się po drugiej stronie boiska pomocnika i wróciła niczym bumerang pod stopy Króla. Ten zastopował ją z gracją, sprytnie zamarkował podanie, a potem ruszył w stronę pola karnego. Minął pierwszego zawodnika w ciemnej koszulce, przerzucił sobie piłkę nad nogą kolejnego i kontynuując swoje diabelskie tango, objechał także trzeciego.
Publika wstrzymała oddech, co na Skalskim zrobiło nie mniejsze wrażenie niż jej wcześniejsze dziarskie okrzyki. Trwało to może sekundę, nie dłużej niż dwie, ale dla niego zespolenie tysięcy jednostek, które za drewnianym parkanem jeszcze godzinę temu różniło zapewne wszystko, teraz zaś połączyła niewidzialna nić jednego pragnienia, było nieznaną, egzotyczną wręcz tajemnicą. To właśnie jedno, jedyne pragnienie sprawiło, że wszystkie oczy wpatrywały się w punkt na murawie z taką zaciekłością, jakby od kopnięcia Władka Króla zależał los całej planety.
Uderzona z ogromną siłą futbolówka zatoczyła w powietrzu szeroki łuk i wpadła do siatki tuż nad rękami wyciągniętego w rozpaczliwej robinsonadzie bramkarza. Ten obejrzał się przez ramię, wstał, zaklął pod nosem i wyraźnie niepogodzony z chybioną interwencją, splunął do bramki.
Radosny jazgot rozerwał powietrze, aż Skalskiemu omal nie popękały bębenki. Obejrzał się zaniepokojony, ale gdy odepchnął od siebie poczucie zagrożenia, mógł się skupić na rozróżnianiu poszczególnych dźwięków tworzących tę kakofonię.
Wystrzeliwały spod kapeluszy i burych cyklistówek, eksplodowały znad klap eleganckich garniturów i przetartych kołnierzyków. Skalski łapał je chciwie, póki okrzyki nie zaczęły się układać w słowa i zdania, a za każdą zrozumiałą już wypowiedzią napływało kilka następnych. „Pan się przyjrzy, tak grają nasi!” „Jeszcze jednego kiwnął!” „Tak, a do tego Karasiak z tą swoją świecą!” „Ale spokojnie, przejął Sowiak. On to umie!”
„Na prawo, na prawo!”, skandowała galeria. „Nie ma frajera! Nasi górą! Ławą, chłopaki, ławą!”, krzyczała. Bo tam była gorączka. Tam serca biły najmocniej. Gdy Władek Król walił z kapy prosto w róg, głosy pęczniały z podniecenia. Łamały się, gdy piłka leciała Panu Bogu w okno. Drżały i dudniły, na przemian bólem, ulgą, trwogą i euforią. Wiatr porywał okrzyki, kradł drwiące obelgi, podbijał męskie barytony, kołysał damskie piski zachwytu i mieszał to wszystko w jeden ryk: „Eł-ka-es! Eł-ka-es!”.
Ryczała trybuna i darła się wniebogłosy galeria, ludzie klepali się po plecach, trącali barkami, rzucali się sobie w ramiona. I było w tym rozgardiaszu tyle wigoru, tyle sprzecznych emocji, tyle pragnień i jakiejś tęsknej nadziei, że Skalskiego przeszły dreszcze, chociaż niewiele z tego widowiska rozumiał. Nigdy też nie widział tylu twarzy promieniejących radosnym uniesieniem.
Mimo skupienia na kopaniu skórzanego balona tłum na stadionie daleki był od jednorodnorodności. Skalski zauważył to w trakcie właśnie odgwizdanej przerwy. Nawet tutaj, na trybunie, gdzie bilet kosztował całe dwa złote więcej niż na galerii, siedzieli obok siebie najróżniejsi osobnicy. Byli wśród nich maniacy futbolowi — zapaleńcy o czerwonych z emocji policzkach, dalej malkontenci ze skwaszonymi minami, wiecznie na wszystko narzekający, sportowcy amatorzy, którzy każdą akcję musieli obdarzyć niby fachowym komentarzem, i jeszcze awanturnicy, odsądzający od czci i wiary „patałachów” i „kalosza” z gwizdkiem. I poważne matrony Skalski też tutaj zobaczył, i przejęte widowiskiem panny, i ojców z synami. Ojcowie mieli zmęczone twarze i sprawiali wrażenie, jakby czas uczestnictwa w sportowym widowisku był wymarzoną ucieczką od codziennych znojów.
W loży powyżej żołądkowała się grupa dobrze ubranych, acz podchmielonych waszmościów, kilku wojskowych w mundurach, paru młodzików z zamożnych domów i wyróżniających się swobodnym obejściem panów żurnalistów. Ci też nie gryźli się w język, poetycka polszczyzna droczyła się z łaciną, usta wypluwały na przemian gładkie słówka, a zaraz potem przekleństwa — już to dla krytyki, już to dla zachęty.
— Jak on chodzi! Maszyna! Powiadam wam, maszyna…! — perorował gorączkowo elegancki dżentelmen, który z przejęcia aż zrzucił z siebie marynarkę. — Jakbym takiego gamonia po placu ćwiczeń przeciągnął w pełnym rynsztunku, to śmigałby od bramki do bramki jak koń przy szarży — basował wachmistrz z siwym wąsem, a oficerowie kiwali zgodnie głowami.
A dalej, od galerii, słychać było inne głosy. Kłócili się.
— Kapeluszem uszy pan sobie zapchaj! Albo watę pan sobie załatw. Bilet prawidłowo kupiłem, to i gadać mogę! — warczał jeden.
— Odczep się, tatku, bo ci nos zlutuję, a potem karnego strzelę w siedzenie, aż ci się sędzia przyśni! — odgryzał się drugi.
Większość jednak w uniesieniu dopingowała, klaskała, entuzjazmowała się, krzyczała i wiwatowała. „ŁKS! ŁKS!” roznosiło się echem po całej okolicy, a w metrum bojowego zawołania wciskały się pojedyncze frazy: „skandaliczny”, „osioł”, „kalosz” albo dla odmiany „Jezusie Nazareński” razem z „Matko Bosko częstochowsko”.
[…]
Książka do nabycia w wybranych księgarniach oraz online:
Podręcznikowo.pl: TUTAJ
Świat Książki: TUTAJ