– Kibice ŁKS są dobrej myśli, spodziewają się „królewskiej” gry, bo nowy nabytek czerwonych, to bajeczny strzelec – donosiła 92 lata temu łódzka prasa. 22 kwietnia 1928 roku Władysław Król zadebiutował w barwach ŁKS-u.
W połowie kwietnia 1928 roku po Łodzi gruchnęła wieść.
– Panie kolego, czy pan wie, że nasz ŁKS ma nowego kierownika napadu! – przekazywali sobie z ust do ust sympatycy sportu z naszego miasta. Wkrótce krążącą po mieście plotkę potwierdziły lokalne gazety.
– Dowiadujemy się, że jeden z reprezentacyjnych graczy Lublina, Władysław Król, który dotychczas występował w barwach Lublinianki, przeniósł się na stałe do Łodzi. Jako absolwent tamtejszej szkoły rzemiosł wstąpił do Ł.K.S. Król zajmie pozycje środkowego napastnika i już wystąpi przeciwko 1. FC Katowice. ŁKS w Królu zyskał doskonałą siłę, dzięki czemu atak „czerwonych” może znaleźć się w doskonałej formie – informował „Express Wieczorny”, a z nim także „Echo”, „Kurier łódzki” i „Ilustrowana Republika”.
Gdyby nie Kowalscy…
Dzisiaj wyglądałoby to zgoła inaczej. Na specjalnej konferencji prasowej prezes lub dyrektor sportowy przedstawiliby nowego piłkarza, w sieci pojawiłyby się zdjęcia zawodnika w meczowej koszulce, a lokalni dziennikarze zachodziliby w głowę, zastanawiając się nad kwotą, którą szef ŁKS-u wysupłał z klubowego portfela, aby postać tego kalibru sprowadzić na al. Unii 2.
Wtedy natomiast sprawy się miały zgoła inaczej. Piłkarze, zdeklarowani amatorzy, nie mogli otrzymywać wynagrodzenia za grę w piłkę nożną, pasję do futbolu łączyli z nierzadko bardzo ciężką fizyczną pracą, a klubów nie mogli zmieniać jak rękawiczek, bowiem niesławny „kapering” poczytywano w naszym kraju za jednej z największych grzechów. O sprowadzeniu Króla trąbiono jednak głośno i jak się miało okazać, nie bez powodu.
Jacek Bogusiak, kustosz tradycji Łódzkiego Klubu Sportowego i autor książki poświęconej „Królowi łódzkiego sportu”, przekonuje, że Władysława Króla namówił do przenosin do Łodzi Aleksander Kowalski, jeden z pięciu słynnych braci-ełkaesiaków, syn zaangażowanych w działalność na rzecz klubu Romualda i Leokadii Kowalskich, który zaprzyjaźnił się z piłkarzem w Lublinie, gdzie popularny „Olek” studiował na Uniwersytecie Lubelskim.
Z kolei niezwykle zasłużony działacz ŁKS, Zygmunt Skibicki, mąż Władysławy Kowalskiej (czyli córki wspomnianego wcześniej Romualda Kowalskiego) otoczył sportowca opieką, gdy ten zjawił się już w naszym mieście. To właśnie m.in. Zygmunt Skibicki pomógł Królowi znaleźć mieszkanie (to pierwsze znajdowało się przy ul. św. Anny 24 czyli w okolicach Parku Poniatowskiego i co ciekawe Król zajął je po węgierskim trenerze Lajosie Czeislerze, który pożegnał się wtedy z ŁKS) oraz pracę w fabryce włókienniczej, bo jak już wspomnieliśmy, kluby nie płaciły (przynajmniej oficjalnie) piłkarzom za reprezentowanie ich barw na ligowych boiskach.
Dobra wróżba
Tak się wówczas zabawnie złożyło, że w chwili, gdy zawodnik pojawił się w naszym mieście, na ekranach łódzkich kin pojawił się „Król Królów” w reżyserii Cecila Blount DeMille’a anonsowany jako „najpotężniejsze arcydzieło świata, natchniony twór ducha ludzkiego”. Ten wysokobudżetowy (jak na tamte czasy) amerykański biblijny niemy dramat biograficzny opowiadający o ostatnich tygodniach życia Jezusa i jego zmartwychwstaniu niewiele miał wspólnego z nowym piłkarzem ŁKS, okazał się jednak dobrą wróżbą, choć początki do specjalnie udanych nie należały.
Dokładnie 92 lata temu, 22 kwietnia 1928 roku, Władysław Król po raz pierwszy wdział czerwoną koszulkę Łódzkiego Klubu Sportowego i co tu dużo kryć, podobnie jak i jego koledzy nie sprostał zadaniu. Katowicki 1. FC, aktualny wicemistrz Polski, nielubiany przez polskich kibiców klub mniejszości niemieckiej, finansowany zresztą przez niemieckich sklepikarzy i przemysłowców, odprawił łodzian z kwitkiem i bagażem aż trzech goli.
Przed tym spotkaniem prasa zapewniała, że „kibice ŁKS są dobrej myśli, spodziewają się »królewskiej« gry Władysława Króla, bo nowy nabytek czerwonych, to bajeczny strzelec”, z kolei po meczu, choć z zasady bardzo surowa w swoich ocenach, nie pastwiła się nad „debiutantem”, dowodząc, że to dopiero jego pierwszy mecz, a sam zawodnik zaimponował w nim „odwagą, bojowością i dobrym startem do piłki”.
Niespełna dwa tygodnie później Władysław Król w przegranym 1:3 spotkaniu z Hasmoneą we Lwowie zdobył dla ŁKS swoją pierwszą z dziewięćdziesięciu sześciu ligowych bramek. A potem było tylko lepiej. Króla przesunięto na lewe skrzydło, skąd nękał przedwojennych rywali łodzian aż do wybuchu drugiej wojny światowej.
Pięć goli
„Dżentelmen w każdym calu”, bo i tak go nazywano, trafiał do siatki seriami. W premierowym sezonie w barwach ŁKS zdobył siedemnaście goli. W sumie w dwudziestoleciu międzywojennym trzykrotnie popisał się ekstraklasowym hat-trickiem, a w 1932 roku w meczu z Garbarnią Kraków zdobył aż pięć goli, co jest strzeleckim rekordem ełkaesiaka w najwyższej klasie rozgrywkowej.
O tym, że był też znakomitym hokeistą, reprezentantem Polski w piłce nożnej i hokeju, uczestnikiem mistrzostw świata i zimowych Igrzysk Olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen, a gdyby nie druga wojna światowa wystąpiłby również na letnich Igrzyskach Olimpijskich (bo przed jej wybuchem zdążył złożyć ślubowanie olimpijskie) opowiemy przy innej okazji. Tak jak i o tym, że po drugiej wojnie światowej, a konkretnie w latach 50. już jako trener, stworzył legendę „Rycerzy Wiosny”, zdobywców Pucharu Polski i pierwszych w dziejach klubu piłkarskich mistrzów Polski.