Drużyna

„Czerwone Diabły” w Łodzi. 25 lat temu ŁKS zagrał z Manchesterem United

26.08.2018

26.08.2018

„Czerwone Diabły” w Łodzi. 25 lat temu ŁKS zagrał z Manchesterem United

– No i się spełniło – rzucił pod nosem ni to ciesząc, ni to martwiąc się kibic ŁKS-u. Wtedy miał lat kilkanaście, dziś ma na karku ponad trzydzieści wiosen, ponadto rodzinę i kredyt do spłacenia na głowie, ale w al. Unii 2 pojawia się nadal, bez względu na wszystko. – W noc przed losowaniem śniło mi się, że wpadniemy na United. Proroczy sen, co? – zapytał retorycznie.

Wierzyć mu, czy nie wierzyć, faktem jest, że Manchester był wówczas w Genewie największym z futbolowych potworów w stawce. Padło na mistrza Polski. – Jak spaść to z dobrego konia – stwierdził w dniu losowania jeden ze starszych kibiców, pociągając łapczywie z kufla i wygładzając otwartą dłonią przyprószoną siwiznę na skroni, która mogła pamiętać jeszcze klęskę z Luksemburczykami, ale tak naprawdę z pucharowych bojów pamiętała tylko ten z Kjapazem Gandża, AS Monaco i oczywiście najważniejszy – z Manchesterem United.

Spacer po piekle

Mistrzów Polski czekała więc wyprawa do świątyni współczesnego futbolu. Krainy pod względem piłkarskim mlekiem i miodem płynącej, odległej od Polski o lata świetlne, zwyczajnie – z innej planety. Szkółki, bazy treningowe, muzeum, wielkie sklepy z pamiątkami przypominające nasze markety i cały ten blichtr jednej z najlepszych drużyn świata mógł przytłoczyć nie takich asów polskiego piłkarstwa jak Kos, Lenart czy Krysiak. Czy przytłoczył faktycznie? Może odrobinę…

Na Old Trafford onieśmielona drużyna mistrza Polski robiła wszystko co w jej siłach, aby zniwelować różnicę klas, mecz życia rozegrali Krysiak i Wyparło, a chociaż wstydu ani sobie, ani kibicom ełkaesiacy nie przynieśli, dwubramkowe zwycięstwo Anglików było, delikatnie rzecz ujmując, zasłużone. – „Dajcie mi Kłosa, Trzeciaka i Saganowskiego” – nie mógł odżałować trener Marek Dziuba, bo drużynie przed batalią o Ligę Mistrzów przetrącono kręgosłup. Tomasz Kłos i popularny „Franek” wyjechali za granicę, a Saganowski wciąż wracał do zdrowia po wypadku motocyklowym.

Crème de la crème trzeciej w historii przygody ŁKS-u z europejskimi pucharami stanowił jednak rewanżowy mecz w Łodzi. Sportowa Łódź wstrzymała oddech pod koniec sierpnia, kiedy w mieście włókniarzy, zwanym jeszcze gdzieniegdzie „polskim Manchesterem”, pojawili się wicemistrzowie Anglii. – „Miło wpaść na salony” – dało się słyszeć wśród tłumów zebranych pod Grand Hotelem, gdzie zakwaterowano Beckhama i spółkę, i gdzie łowcy autografów marzyli o najskromniejszej chociażby parafce jednej z gwiazd Premiership.

Rozmowy o futbolu i nie tylko

A te gwiazdy nie sprawiały początkowo na łódzkiej ulicy wrażenia specjalnie wylewnych, w przeciwieństwie do sir Bobby Charltona, którego na Piotrkowskiej można było spotkać w towarzystwie prezydenta klubu Martina Edwardsa i oczywiście polskich dziennikarzy. – Jestem w irlandzkim pubie, dlaczego więc nikt nie zaproponował mi jeszcze piwa? – rzucił w Irish Pubie z przekornym uśmiechem mistrz świata z 1966 roku. Po chwili już dzierżył w prawicy szklanicę złocistego trunku z pianką i chętnie odpowiadał na pytania żurnalistów.

– Pamiętam jak czekaliśmy na autografy od piłkarzy Manchesteru United przed Grand Hotelem, zdaje się, wtedy najbardziej ekskluzywnym hotelem w Łodzi. I pamiętam też wspólne piwo z kibicami United pod siódemkami, długie rozmowy o angielskim futbolu i nie tylko o futbolu – wspomina Piotr Skrzydlewski, kibic ŁKS-u.

Handel wymienny „walutą” na wskroś sentymentalną, bo składały się na nią szaliki, odznaki czy proporczyki, trwał więc w najlepsze, kolekcjonerzy zacierali ręce, a wśród wydanych z okazji meczu souvenirów znalazł się między innymi kubeczek z namalowanymi herbami klubów, datą spotkania i… kardynalnym błędem, jako że wbrew temu, co głosił napis pod znanym emblematem klubu z Old Trafford, występował w tamtym sezonie Manchester nie jako mistrz a wicemistrz Anglii, tytuł powędrował bowiem na Highbury.

Gierka z Charltonem

Wtorkowy wieczór. Dwadzieścia cztery godziny przed pierwszym gwizdkiem. Blask jupiterowych świateł rozprasza mrok nad zieloną murawą. Autokar z piłkarzami United dotarł właśnie na wysłużony stadion. Tak jak pod Grand Hotelem, tak i tutaj czekają tłumy kibiców. Większość spośród nich z biało-czerwono-białymi szalikami na szyi, które w momencie przejazdu autokaru przez bramę unoszą się w górę wraz z gromkim „ŁKS! ŁKS!”. Pomoże? Na pewno nie zaszkodzi. Ot, łódzkie zaklęcia na „Czerwone Diabły”. Żeby pokazać, kto tu u siebie. Żeby wzbudzić respekt. Żeby zapewnić, że w Łodzi tak łatwo jak w Manchesterze nie będzie.

Trening podopiecznych sir Alexa Fergusona, który z rozbrajającą szczerością przyznał przed dwumeczem, że nie wie czego spodziewać się po mistrzu Polski, został niestety zamknięty dla publiczności. Poszczęściło się nielicznym – młodym piłkarzom ŁKS-u z rocznika 1984, bo to na nich spadł słodki obowiązek uczestniczenia w treningu w roli chłopców do podawania piłek.

– Nie muszę chyba mówić, jak fajnie było być tak blisko takich piłkarzy jak Beckham, Scholes czy Giggs, sztabu trenerskiego w osobach sir Bobby Charltona czy sir Alexa Fergusona. Wszyscy oni byli dla nas bardzo mili, chętnie robili sobie z nami zdjęcia, a Charlton wraz z kilkoma spośród nas zorganizował konkurs. Należało trafić piłką w poprzeczkę, a następnie dobić futbolówkę do pustej bramki z powietrza. Wspaniałe wspomnienie! – przypomina sobie tamten wieczór Piotr Bajdziak, jeden z owych kilkunastu szczęśliwców.

W tym samym czasie piłkarze ŁKS-u przebywali na krótkim zgrupowaniu w niewielkiej miejscowości położonej nad Wartą, a trenerzy Marek Dziuba i Ryszard Polak zachodzili w głowę, czy ich zespół podniesie się po ostatnich porażkach. Próba generalna okazała się klapą, Zagłębie Lubin wyjechało z Łodzi z trzema punktami, czystym kontem i dwoma zdobytymi golami. Złośliwi, a tych nigdy nie brakuje, bąkali coś o powtórce z przeszłości czy Eintrachcie Frankfurt, wieszcząc łodzianom kompromitującą porażkę. Jakby tego było mało w meczowej kadrze na mecz z angielskim gigantem zabrakło pauzującego za kartki Tomasza Cebuli, Brazylijczyk Rodrigo Carbone (ponoć obiecywano mu występ w tym spotkaniu) od kilku miesięcy szukał formy, mistrzowskiej formy szukali zresztą i pozostali ełkaesiacy.

„Schmeichel, wal!”

W środowy wieczór trybuny stadionu przy al. Unii wypełniły się do ostatniego niemal miejsca, a kibiców pojawiłoby się jeszcze więcej, gdyby UEFA zgodziła się na sprzedaż tańszych biletów na sektory stojące. Nie zgodziła się, dlatego za bramkami i na łukach straszyły pustki. Ale tylko tam. Na „Galerze” bowiem, tak jak na trybunie, gdzie zasiedli też kibice z Anglii wspierani przez grupę fanów Legii Warszawa, nie było natomiast gdzie szpilki wcisnąć.

– Wracam za trzy godziny – pożegnał żonę pan Bogdan, a stojąc już w drzwiach wyszeptał z ukradkowym uśmiechem: – No chyba, że będzie dogrywka. W podobny scenariusz uwierzyć było trudno, ale nie to miało być tego wieczora najważniejsze. Wielki futbol zawitał do Łodzi i należało na tej uczcie zabawić możliwie jak najdłużej. Ełkaesiacy zostali przy stole mniej więcej do deseru, bo na pokonanie Manchesteru i to różnicą aż dwóch goli zwyczajnie nie było ich wtedy stać. Skóry tanio jednak nie sprzedali.

– Zapamiętałem… całkiem sporo, choć obecnie to raczej flesze w pamięci niż zwarta opowieść. Mecz z Manchesterem United był dla mnie dopiero trzecim przy al. Unii 2. Wcześniej tata zabrał mnie na starcie z FC Porto oraz kończący mistrzowski sezon mecz z Lechem Poznań. Z tak niewielkim stażem wycieczka na stadion nadal jawiła się jako gigantyczna wyprawa i wielkie święto, a po latach okazało się, że faktycznie była to jedna z ostatnich okazji, by obejrzeć wielki futbol w Łodzi – wspomina Jakub Olkiewicz.

Pierwszy piłkarz United, który pojawił się na murawie, czyli legendarny Peter Schmeichel, jeszcze przed rozgrzewką rzucił nikły uśmiech w kierunku trybun i pozdrowił gestem dłoni kibiców zasiadających na „Galerze”, ale uśmiech z twarzy zniknął mu bardzo szybko, zaraz po pierwszym gwizdku włoskiego arbitra, kiedy Rafał Niżnik popędził ile sił w nogach, huknął z lewej nogi, a futbolówka poszybowała w stronę bramki, skozłowała przed Schmeichelem i… – tu jęk zawodu – chybiła celu o niecały metr.

Wychodził z siebie duński golkiper, w dosadnych słowach przywołując do porządku kolegów z defensywy. Nie inaczej będzie w drugiej połowie, kiedy Tomasz Kos uderzy z rzutu wolnego, piłka po rykoszecie zmyli bramkarza i o mały włos nie wpadnie do siatki.

– Drugie wspomnienie to Anglik w okularach, który siedział incognito na trybunie – kontynuuje swą opowieść Jakub Olkiewicz. – Przez cały mecz był cicho, wpatrywał się w murawę i starał się nie rzucać w oczy, ale gdy po raz kolejny piłka wylądowała u Petera Schmeichela, bramkarza United, a ten zwlekał z jej oddaniem, wydarł się na cały sektor, co zabrzmiało jak coś w stylu: „Schmeichel, wal!”. Nie mam pojęcia, czemu utkwił mi w pamięci akurat zabłąkany kibic z Manchesteru – być może wpływ na to miała reakcja reszty sympatyków na tym sektorze, którzy przyjęli złość Anglika serdecznym uśmiechem”.

Prawda, goście klarowanych lub co najmniej dobrych okazji do zdobycia gola mieli tego wieczora znów więcej (przed przerwą w sobie tylko znany sposób Bogusław Wyparło wybije zmierzającą pod poprzeczkę piłkę po strzale Beckhama) i oni jednak tym razem musieli obejść się smakiem. Ełkaesiacy nie pękali. Koniec końców gola w Łodzi „Czerwone Diabły” zdobyć nie zdołały.

„I Ryan wymiękał…”

Skończyło się więc bezbramkowym remisem, ważniejsza jednak od samego wyniku była postawa mistrzów Polski. – Gdyby zagrali tak z Zagłębiem, wrzucilibyśmy „Miedziowym” trójkę i nie byłoby gadania – stwierdził ze znawstwem pan Mirosław. Mistrzowska drużyna zagrała swój ostatni wielki mecz. Wielki swą ofiarnością. Nie zwycięski, nie tak efektowny jak wiele wcześniejszych, ale ważny. Dawid nie dał rady Goliatowi, ale na deski przed ostatnim gongiem też nie został rzucony. Prawda jest bowiem taka, że żadna z ówczesnych polskich ekip nie miała szans w starciu z Manchesterem, a jednak nie przeszkodziło to ełkaesiakom przeciwstawić się utytułowanemu rywalowi. Jakubowski wyłączył z gry Giggsa, Wieszczycki z Wyciszkiewiczem próbowali, gdy było to możliwe, utrzymać się przy piłce, a Kos niczym wytrawny drybler potrafił minąć przy linii bocznej samego Beckhama. Tego ostatniego łódzka publiczność próbowała zdeprymować przy każdym kontakcie z piłką, wykrzykując pod jego adresem gromkie „Argentina! Argentina!”, co miało słynnemu skrzydłowemu przypomnieć o ostatnim mundialowym niepowodzeniu i starciu z Diego Simeone, które Anglik przypłacił czerwoną kartką.

– Pierwszy obrazek z tego meczu, to program meczowy, jeśli mózg nie płata mi żadnych figli – z Ryanem Giggsem na okładce. To był początek fascynacji tym zawodnikiem, która przetrwała właściwie do samego końca jego kariery – ujęło mnie początkowo nietypowe imię i nazwisko, potem numer i styl gry. Od tej pory już zawsze na boisku chciałem być lewym pomocnikiem z jedenastką na plecach – jak Giggs i… Stanisław Terlecki, o którym tata opowiadał w taki sposób, że i Ryan wymiękał – dodaje z uśmiechem Jakub Olkiewicz.

Dla niego, podobnie jak dla wszystkich kibiców ŁKS-u, starcie z gigantem światowego futbolu było doświadczeniem, które miała zapaść w pamięć na zawsze. Więcej nawet – pamiętają o nim nawet ci, którzy z różnych względów nie mogli stawić się wówczas na stadionie.

– Miałem wówczas dziewięć lat, ale już wtedy mocno kibicowałem ŁKS-owi i interesowałem się jego wynikami. Ponieważ rodzice w tym dniu nie mogli się pojawić ze mną na stadionie, relację śledziłem z wypiekami na twarzy przed telewizorem. Chociaż może słowo „śledziłem” jest trochę na wyrost, korzystałem bowiem z dobrodziejstw jednego z wynalazków ówczesnej techniki, jaką była telegazeta. Wyświetlany u dołu ekranu wynik meczu był jedynie namiastką dzisiejszego internetowego livescore’a, ale pamiętam, że na tamte czasy i tak robiło to na mnie spore wrażenie i pozwoliło być bliżej ukochanej drużyny, gdy nie można było kibicować ze stadionu – mówi Bartek Burski, współpracownik portalu igol.pl.

– Z piłkarzy ŁKS-u jestem dumny, wstydu nie było po tym dwumeczu. Bardziej wstydziłem się naszego klimatycznego stadionu i już wtedy miałem świadomość tego, że pod tym względem czas na zmiany – podsumował tamten występ ełkaesiaków Leon, kibic ŁKS-u ze Starego Polesia.

Słodko-gorzki smak

Po pierwszym rozegranym w Anglii meczu sir Bobby Charlton chwalił łódzkich piłkarzy za zaangażowanie, ba, stwierdził ponoć nawet: – „Był to mecz dzielnych ludzi”. I chociaż można by się doszukiwać w tych słowach kurtuazji, wydaje się, że podobne wrażenie na słynnym Angliku mogli zrobić ełkaesiacy po meczu w Łodzi. Z pewnością zrobili je na swoich kibicach. Wielu z nich nadal nie może odżałować nie tyle nawet porażki w tych pucharowym dwumeczu, ile losu jaki spotkał ówczesnego dziewięćdziesięciolatka. I o tym pamięta się w Łodzi także.

– Niestety, trzecie i ostatnie wspomnienie dotyczy wyjaśnień mojego ojca – dlaczego ŁKS nie wygrywa, dlaczego nie tłamsi tych Anglików, tak jak udawało mu się to w lidze. Tata rzeczowo zreferował politykę transferową klubu, który właśnie zbierał żniwa poprzedniego sezonu, wyprzedając najlepszych zawodników. Scenariusz powtarzał się potem jeszcze kilka razy w wykonaniu różnych klubów, ale zawsze pozostawał ten sam gorzki smak jak w 1999 roku, gdy to ŁKS stał się hipermarketem dla bogatszych – wspomina Olkiewicz.

Manchester United awansował więc do Ligi Mistrzów, ba, to on w tamtym sezonie sięgnął po Puchar Europy pokonując w finale 2:1 Bayern Monachium dzięki dwóm golom zdobytym w ostatnich sekundach. ŁKS natomiast zakończył rozgrywki w drugiej połowie tabeli ekstraklasy a na pocieszenie pozostała łódzkim kibicom słodko-gorzka świadomość, że jedynym miastem, w którym Anglikom nie udało się w europejskich pucharach strzelić w tamtym sezonie bramki, była właśnie ich ukochana Łódź.

– W kolejnych miesiącach dopisałem do tego wszystkiego następne ciepłe wspomnienie – doping dla United w finale Ligi Mistrzów, mimo że podczas tego spotkania miałem na sobie koszulkę Lothara Matthaeusa z Bayernu. „Bazarówka” nie była tak cenna jak pamięć o Giggsie oraz świadomość, że w przypadku zwycięstwa United możemy o sobie mówić: przegraliśmy w tej edycji Champions League jedynie z jej późniejszym triumfatorem – dodaje Jakub Olkiewicz.

Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Byle dać sobie szansę.

Kibiców ŁKS-u zachęcamy, by podzielili się swoimi wrażeniami z tamtego meczu w komentarzach na facebookowym profilu klubu.


ŁKS – Manchester United 0:0 / Łódź, 26 sierpnia 1998 r.

  • Sędziował: p. Cezari z Włoch.

Składy:

  • ŁKS: Wyparło – Pawlak, Bendkowski, Krysiak, Jakubowski (85 Bugaj), Kos, Wyciszkiewicz, Niżnik, Lenart (82 Płuciennik), Wieszczycki, Żuberek (50 Matys).
  • Manchester United: Schmeichel – Irwin, Johnsen, Stam, Neville, Beckham, Butt, Keane, Scholes, Sheringham, Giggs (65 Solskjaer).

Tekst opublikowany w 2018 roku | Edytowany w 2023.