
68 lat temu, 7 kwietnia 1957 roku, narodzili się „Rycerze Wiosny”! Właśnie tego dnia piłkarze ŁKS-u zadziwili całą sportową Polskę, wygrywają 5:1 z Górnikiem w Zabrzu, a po meczu red. Jerzy Zmarzlik na łamach „Przeglądu Sportowego” napisał słynne: „Panowie – kapelusze z głów! Tak grają Rycerze Wiosny”.
Zaplanowane na 7 kwietnia 1957 roku spotkanie Górnika z ŁKS-em elektryzowało całą sportową Polskę. Prasa nazwała je szlagierem, czyli jak mawiano wówczas „meczem numer 1”. Co prawda w tym samym dniu na stadionie ŁKS-u zaplanowano ciekawie zapowiadający się mecz juniorskich reprezentacji Polski i Turcji, ale najzagorzalsi kibice nie mieli wątpliwości – „Trzeba jechać do Zabrza, bo nasi potrzebują wsparcia”. I ci, którzy pojechali na Górny Śląsk, a takich było niemało, nie żałowali, chociaż do sukcesu wiodła kręta droga.
Już w 30. minucie meczu wydarzyło się coś, co powinno przechylić szalę zwycięstwa na stronę faworyzowanych gospodarzy. Po dośrodkowaniu Erensta Pohla błąd popełnił Henryk Szczurzyński, który nie opanował śliskiej piłki, ta zatańczyła przed linią bramkową, więc natychmiast w jej stronę popędzili Roman Lentner i Stanisław Wlazły. Piłkarze się zderzyli, futbolówka wturlała się do bramki ŁKS-u, a nasz obrońca wskutek starcia stracił na chwilę przytomność, więc nie dość, że ełkaesiacy przegrywali na boisku kandydata do tytułu 0:1, to w dodatku musieli radzić sobie w „dziesiątkę”.
Czy wiesz, że... Gdy w maju 1932 roku przyszły dziennikarz, wtedy zaś dwunastoletni podrostek, opuszczał stadion po wygranym przez ŁKS aż 6:0 meczu z Ruchem, usłyszał rozmowę dwóch starszych kibiców. – „Rycerze wiosny, psiakrew. Jesienią ledwie będą powłóczyć nogami” – padło z ust jednego z nich. Jerzy Zmarzlik jego słowa przypomni sobie ćwierć wieku później.
Trener Władysław Król zachował zimną krew i dokonał zmian w ustawieniu. Henryk Szczepański został wycofany do obrony, natomiast Robert Grzywocz opuścił skrzydło i wraz z Wiesławem Jańczykiem stworzył w środku pola motor napędowy akcji łodzian. Splot nieszczęśliwych wypadków zmobilizował ełkaesiaków. Goście zaczęli grać jak z nut – jeszcze przed przerwą wyprowadzili dwa zabójcze ciosy i to w przeciągu stu dwudziestu sekund! Oba zadał Stanisław Baran, wtedy już 37-letni piłkarz, jedyny wówczas pierwszoligowiec, który uczestniczył jeszcze w przedwojennych rozgrywkach.
W przerwie Stanisław Wlazły zasygnalizował chęć powrotu na murawę, ale trener Władysław Król wolał nie ryzykować, tym bardziej że łodzianie rozgrywali kapitalne zawody. W drugiej połowie drużyna w czerwonych koszulkach nie zwalniała tempa i zdobył trzy kolejne gole. Tego ostatniego – Władysław Soporek, dwa wcześniejsze a w sumie tego dnia już cztery – Stanisław Baran.
Niezwykły wyczyn ełkaesiaków zaimponował nie tylko kibicom ŁKS-u, ale i sympatykom śląskiej drużyny. – „ŁKS zdobywa burzliwe brawa. Oklaskują go wszyscy swoi i obcy. Bo też «kapelusz z głowy» przed jedenastką, a raczej dziesiątką z Łodzi, której wyszedł w niedzielę jeden z najlepszych zapewne meczów w historii tego klubu. Górnika prawie że nie ma na boisku” – napisał sprawozdawca „Przeglądu Sportowego”. Wtórował mu red. Jerzy Zmarzlik i to jego słowa, którymi opatrzył relację autorstwa red. Zbigniewa Dutkowskiego – „Panowie – kapelusze z głów! Tak grają Rycerze Wiosny” – przeszły do historii.
Po meczu węgierski trener Górnika Zabrze, Zoltán Opata, przyznał: – „Tej drużyny nie powstydziłbym się na żadnym boisku świata”, z kolei Władysław Król był ponoć tak przejęty postawą swoich podopiecznych, że zdołał tylko wydukać: „Każdy z nich zagrał wielki mecz”. Wzruszenia nie kryli też obecni na meczu łodzianie. Prezes ŁOZPN-u był tak oszołomiony grą łodzian, że jeszcze kilka minut po ostatnim gwizdku nie mógł wydusić z siebie słowa, z kolei Zdzisław Derczyński, kierownik drużyny, z przejęcia pomylił swój wóz z samochodem milicyjnym, zamiast zaś do szatni zawodników ŁKS-u wparował do pokoju sędziów.
Wieści o niezwykłym wyczynie ełkaesiaków dotarły do kominowego grodu lotem błyskawicy. Zakochaną wtedy bez pamięci w swojej drużynie Łódź owładnęło szaleństwo. Zarówno w niedzielny wieczór, jak w poniedziałkowy ranek przed kawiarnią „Ziemiańska” rozgorączkowany tłum komentował niezwykły wyczyn swojej drużyny. I nie tylko tam, bo o sukcesie piłkarzy mówiło się – „W tramwajach, na ulicach, zakładach pracy, a nawet w rodzinnych kółkach”. Sukces piłkarzy w Zabrzu… sparaliżował pracę kierownika biura klubowego. Nie nadążał z odbieraniem gratulacyjnych depesz.
Kilkanaście dni po zwycięstwie nad Górnikiem, ełkaesiacy świętowali kolejny wielki sukces. W al. Unii 2 sposobu na łodzian nie znalazł Rapid Wiedeń, wówczas jedna z najlepszych europejskich drużyn, która wcześniej zdołała pokonać „galaktyczny” Real Madryt. W Łodzi słynni wiedeńczycy przegrali 1:2. A potem było jeszcze lepiej.
Jeszcze w tym samym 1957 roku prasa w całej Polsce zaczęła używać nazwy „Rycerzy Wiosny” w odniesieniu do piłkarzy ŁKS-u. I nikomu nie przyszło wówczas do głowy, żeby w ten sam sposób nazywać inną drużynę. Wyczyn drużyny trenera Władysława Króla zapisał się w historii klubu i do dziś stanowi symbol ambicji i sportowej odwagi ełkaesiaków, którym w Zabrzu przecież niewielu dawało szanse. Legenda „Rycerzy Wiosny” to także opowieść o harcie ducha. ŁKS grał do końca, trenował ciężko i nie przestawał marzyć, dzięki czemu niedługo po najsłynniejszym meczu w historii klubu ełkaesiacy zdobyli Puchar Polski (1957), a rok później pierwsze dla Łodzi mistrzostwo Polski w piłce nożnej (1958).