Klub

Z archiwum „Naszej eŁKSy” | Jakub Olkiewicz

03.01.2020

03.01.2020

Z archiwum „Naszej eŁKSy” | Jakub Olkiewicz

fot. Paweł Ciesielski

Nazwa tego cyklu to Bywalcy Loży Prasowej, choć w Twoim przypadku jest to pewne niedopowiedzenie, bo mecze ŁKS-u oglądasz zawsze z innego miejsca…

Mecze od lat oglądam z wysokości Galery, czasem trochę bliżej gniazda, gdy zdzieram gardło, czasem trochę dalej, gdy przyjeżdżam z synkiem. Odkąd tata zabrał mnie na pierwszy mecz na starej trybunie, wypełnionej bardziej piknikową publicznością, marzyłem o tym, by usiąść po drugiej stronie boiska, z tym barwnym, głośnym i tworzącym oprawy meczowe tłumem. Trafiłem tam chyba jako 11-latek, zresztą z ojcem, dla którego był to powrót na Galerę po paru latach wymuszonej migracji na spokojniejsze sektory. Zostaliśmy obaj do dzisiaj, aktualnie gdzieś na dole sektora C1, skąd mój Staszek ma najlepszy widok na piłkarzy.

A pamiętasz jeszcze swoją pierwszą wizytę przy al. Unii? Zarówno tę „prywatną”, jak i już potem „służbową”?

Pierwszy raz „prywatnie” byłem na ŁKS-ie z tatą, w 1994 roku, gdy mierzyliśmy się w Pucharze Zdobywców Pucharów z FC Porto. Unikalne przeżycie, dla 4-letniego chłopca wszystko wydawało się gigantyczne, nowoczesne, imponujące rozmachem. Dopiero po latach zacząłem rozumieć, że ta wysłużona trybuna to nie jest Old Trafford i naprawdę, zasługuje na remont, ale wtedy? Uważałem ŁKS za ósmy cud świata i najpiękniejszy budynek, jaki będzie mi dane w życiu zobaczyć. Zresztą z tym akurat jakoś drastycznie się nie pomyliłem, bo aż do wyburzania traktowałem nasz stary obiekt z dużym sentymentem i sympatią. Służbowa wizyta to chyba tak naprawdę dopiero lata 2010/11, gdy zaczynałem już powoli pisać teksty na różne mniejsze strony internetowe, a równolegle pomagałem w klubie przy prowadzeniu strony oficjalnej. To był też dość krótki okres mojego życia, gdy zostałem zmuszony do przesiadki – z Galery na lożę prasową. To trwało mniej więcej do momentu wycofania się z I ligi, na IV ligę miałem już karnet na jedyne słuszne miejsce na obiekcie!

Jak w ogóle trafiłeś do dziennikarstwa i jak znalazłeś się w redakcji Weszło?

Do dziennikarstwa trafiłem zupełnie przypadkiem, odpowiedziałem na dwa zgłoszenia z niewielkich stron internetowych, jednej piłkarskiej i jednej kibicowskiej, do tego wspomniana działalność przy ŁKS-ie. Jakoś tak się wszystko poskładało, że ta piłkarska strona, „Z pierwszej piłki”, szybko przestała istnieć. Wysłałem wtedy zrobiony przeze mnie wywiad z Eldo na maila Weszło, który znalazł uznanie ludzi po drugiej stronie i ukazał się na portalu. Potem wysłałem drugi tekst, piąty, osiemnasty. Nie stoi za tym żadna większa historia, tak sobie je po prostu wysyłam do dzisiaj.

Weszło to już coś więcej niż tylko kolejna strona internetowa poświęcona piłce nożnej. Jaka jest Twoja prywatna definicja portalu, dla którego pracujesz?

Weszło to na pewno grupa ludzi, których łączy szczerość. Mamy czasem skrajnie różne poglądy na pewne zjawiska, nie tylko w futbolu, ale każdy z nas ma ogromną wolność w ich prezentowaniu na portalu czy w radiu. Uważam, że przez te wszystkie lata wyrobiliśmy sobie markę jednego z bardziej pluralistycznych portali w Polsce, w dodatku takiego, który operuje dość specyficznym, dowcipnym językiem. Wszystkie te trzy cechy: wolność, szczerość i poczucie humoru są dla mnie bardzo ważne, również w życiu, więc na ten moment nie wyobrażam sobie zmiany barw.

Patrzysz jeszcze czasami na swoje pierwsze teksty? Jak je postrzegasz z perspektywy czasu?

Wbrew pozorom nie jest tak źle, ale chyba głównie dlatego, że praktycznie nie dojrzewam. Według otoczenia, szefa czy żony nadal jestem pod wieloma względami tym samym beztroskim i dziecinnym siedemnastolatkiem, więc i teksty, które pisałem jako 17-latek nie powodują u mnie uczucia wstydu. Nie wiem, czy to powód do dumy, ale gdybym miał zestawić swój światopogląd i hierarchię wartości sprzed dekady z tym, co jest dla mnie ważne dziś, wiele bym nie zmienił. Nadal uwielbiam jeździć na mecze wyjazdowe ŁKS-u, nadal rodzina jest u mnie na pierwszym miejscu, nadal cenię lojalność… Niektóre z tamtych tekstów dziś pewnie napisałbym w identyczny sposób. Może technicznie pozmieniałbym trochę szczegółów, w tamtym czasie każdą myśl rozwlekałem na 50 zdań, dopiero Twitter nauczył mnie zwięzłości.

Gdyby nie praca w mediach, to czym byś dzisiaj zajmował?

Byłbym nauczycielem WF-u, mam wykształcenie pedagogiczne, jeśli kiedyś Weszło zrezygnuje z moich usług to zapewne trafię do szkoły, bo niespecjalnie widzę siebie w jakimkolwiek innym miejscu w branży. Ewentualnie zostanę piłkarzem, ponoć dobrze zarabiają…

Jakie inne sporty, poza piłką nożną, lubisz oglądać i o jakich ewentualnie najchętniej byś pisał?

Oj, jestem pod tym względem fanatykiem, oglądam tylko piłkę nożną i ŁKS, czyli w chwili obecnej siatkówkę kobiet. Jeśli chodzi o uprawianie sportu, nieźle czuję się na boisku do koszykówki i faktycznie, okres sukcesów koszykarzy męskich ŁKS-u to był jednocześnie czas dość częstego przyglądania się tej dyscyplinie. Ale jeśli miałbym oglądać np. siatkówkę kobiet bez udziału ełkaesianek, albo jakieś skoki narciarskie czy inne skoki w dal… Nie, to nie dla mnie. Piłka nożna, przepaść, koszykówka, przepaść, cała reszta.

Wszystkich Bywalców Loży Prasowej pytamy o ich przygody z uprawianiem sportu. Jak to wygląda w Twoim przypadku? Co robiłeś kiedyś i co robisz obecnie?

Od jedenastego roku życia trenowałem piłkę nożną w Energetyku, a potem w Starcie Łódź, zagrałem bodajże trzy sezony w lidze okręgowej i dwa kolejne w A-klasie. Nigdy nie byłem szczególnie utalentowany, grałem generalnie dość słabo i choć jak większość chłopaków marzyłem o karierze piłkarza, średni piłkarz średniego klubu w okręgówce to był poziom nie do przeskoczenia. Choć nie mogę powiedzieć, że nie próbowałem – w okresie najwyższej formy byłem na treningach IV-ligowego Włókniarza Zgierz, gdzie mi dość szybko podziękowano oraz również IV-ligowych rezerw ŁKS-u. To wtedy miał miejsce sparing, który na zawsze pozostanie w mojej pamięci oraz archiwum strony 90minut.pl. Pierwszy zespół miał jakąś epidemię, było ich bodajże dziesięciu, ja wówczas byłem „testowany” w rezerwach. W meczu ŁKS-u z ŁKS-em II przyfarciło mi się i pobyłem przez kilkanaście minut na boisku jako zawodnik pierwszej drużyny. Łabędzki, Bykowski, Szymon Salski, Adrian Woźniczka – naprawdę fajne towarzystwo dla gościa, który marzył o IV lidze. Niestety, chyba nie zrobiłem dużego wrażenia, bo chwilę później odesłano mnie z kwitkiem. Na szczęście sporo sportu miałem na studiach, pedagogika kultury fizycznej i zdrowotnej to dość wymagające zajęcia z koszykówki, siatkówki, piłki ręcznej i kilku innych sportów, świetnie wspominam ten czas. No a w ubiegłym sezonie zdarzyło mi się trochę pograć dla KTS-u Weszło, w którym pełnię funkcję prezesa.

I tak oto płynnie przeszliśmy właśnie do KTS Weszło i kolejnego obszaru Twoich zajęć w sporcie – jakie to uczucie być prezesem dynamicznie rozwijającego się klubu sportowego i czego do tej pory nauczyło Cię to doświadczenie?

Jestem skromnym realizatorem wizji właściciela! Na pewno nauczyło mnie dużej pokory w stosunku do osób zarządzających grupą. Dopiero w KTS-ie na własnej skórze poczułem, że jeśli musisz zadbać o względny komfort dla trzydziestu osób, a przy tym tak organizować całość, by nikt się nie pobił, to naprawdę trudno to wszystko prowadzić po godzinach. Duże słowa uznania dla hobbystów, którzy w B-klasie, w przeciwieństwie do nas, po prostu się bawią. My od początku organizowaliśmy się w nieco inny sposób, z profesjonalnymi treningami, ze znajdowaniem sponsorów i tak dalej. Nawet wtedy, gdy wszystko w teorii mieliśmy niemal pod nosem, było trudno zadbać o harmonię w klubie, przede wszystkim w drużynie. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak to spinają ludzie, którzy w dodatku muszą ze swoich zawodników np. ściągać składki na utrzymanie zespołu. Odkąd zacząłem się kopać w okręgówce miałem olbrzymi szacunek do piłkarzy-amatorów, ale odkąd poznałem żywot prezesa – jeszcze większy respekt mam dla działaczy-amatorów.

Zostawiając na chwilę futbol krajowy… Jakim zagranicznym drużynom kibicujesz? Którzy piłkarze byli Twoimi idolami w dzieciństwie i którzy obecnie robią na Tobie największe wrażenie?

Idolem w dzieciństwie był przede wszystkim Marek Saganowski, ale jeśli mieliśmy wyjechać poza Polskę: mocno wzorowałem się na Ryanie Giggsie. Być może to efekt tego, że był mu poświęcony spory fragment programu meczowego na meczu ŁKS-u z Manchesterem United, a być może po prostu efektownie brzmiącego imienia i nazwiska. W każdym razie to był mój pierwszy i chyba jedyny zagraniczny idol. W późniejszym okresie doszedł jeszcze Arjen Robben, ale traktowałem go bardziej jako inspirację niż idola. Jeśli chodzi o zespoły – tata przekazał mi nie tylko ŁKS, ale też West Ham United, któremu kibicował w latach siedemdziesiątych, miał nawet proporczyk, który dostałem w dzieciństwie. Miałem nawet trochę pretensji do Frodo, czyli Elijaha Wooda, bo po filmie „Hooligans” co trzeci znajomy zaczął kibicować West Hamowi. Ja wówczas patrzyłem z wyższością: kibicowałem im zanim stali się aż tak popularni. Z racji barw oraz daty założenia zawsze czułem ogromny sentyment do Interu Mediolan a przez kontakty naszych kibiców ciepło patrzę też w stronę Lyonu, Anderlechtu i Realu Madryt. Ach, zapomniałbym: obecnie największe wrażenie robi na mnie Dani Ramirez. Zaraz potem jest Ivan Perisić.

Oprócz aktywności spod znaku Weszło, jesteś też felietonistą „Naszej eŁKSy”. Skąd czerpiesz inspirację do kolejnych tekstów i czy tego rodzaju pisanie zawsze przychodzi Ci z łatwością? Na ile pięcioletnia wprawa w roli felietonisty Weszło w tym Ci też pomaga?

Ostatnio w dokumencie kręconym przez Ekstraklasę Live Park nasze chyba najlepsze pióro, Remek Piotrowski, powiedział: budzę się z ŁKS-em i, jakkolwiek to brzmi, chodzę z nim spać. Myślę, że to dotyczy wielu z nas, więc jeśli przez siedem dni spędzasz poranki i wieczory z tym samym towarzyszem, to jesteś w stanie na jego temat w dowolnym momencie napisać dowolnej długości tekst. Tak to chyba wygląda z nami i ŁKS-em. Natomiast ogółem mam problem z oceną samego siebie, przez te pięć lat pisania felietonów dla Weszło uważam, że największym moim dokonaniem jest regularność, nie opuściłem ani jednego tygodnia. Przy pisaniu czuję się trochę jak na boisku – zero talentu, dość dużo pracy, efekt taki sobie, nie ma się czym chwalić.

Czym prywatnie pasjonuje się Kuba Olkiewicz?

Wiem, że powinienem tutaj błysnąć szerokimi horyzontami, ale niestety, moje życie niemal w całości wypełnia piłka nożna. Jeśli akurat nie jestem w pracy, gdzie oglądam lub piszę, to aktywnie gram gdzieś na orliku, ze znajomymi albo z synkiem. Jak wracam do domu to odpalam Football Managera na kompie, albo Fifę na konsoli. O, ewentualnie mógłbym tu wymienić gry komputerowe, to faktycznie istotna część mojego życia, uwielbiam serię Elder Scrolls, Wrota Baldura, sporo czasu zajęły mi kolejne części GTA i Assassin’s Creed. Z książek ostatnio wchłonąłem chyba wszystko, co tylko napisał Tyrmand – poza najpopularniejszym „Złym” to przecież genialny „Dziennik 1954” czy „Siedem dalekich rejsów”. Muzycznie jestem tam, gdzie od dziecka – na bałuckim blokowisku. Czyli OSTR, Afront, Zeus. Trafia też do mnie mocno Pro8l3m, w aucie słucham praktycznie wyłącznie Oskara i Steeza. A jak już skaczemy po kulturze, to jeszcze pozwolę sobie polecić wszystkim filmy Guya Ritchiego: „Snatch” znam na pamięć, przy „Lock, Stock and Two Smoking Barrels” oraz „Mean Machine” są jeszcze sceny, które muszę doszlifować.

W porze letniej nie możemy też nie zapytać o wakacje i podróże – jaki jest Twój ulubiony sposób spędzania urlopu?

Ostatni pełnoprawny urlop to chyba podróż poślubna pięć lat temu. Praca przy piłce jest o tyle fajna, że praktycznie nigdy nie czujesz się, jakbyś był w pracy. Jej minusem jest zaś to, że praktycznie nigdy nie czujesz się, jakbyś wyszedł z pracy. A zupełnie serio – moje ulubione podróże to przejażdżka do któregoś z łódzkich parków i raz na rok nad Bałtyk. Nie potrafię przeżyć bez Bałut dłużej niż 14 dni, być może czegoś nie pamiętam, ale o ile się nie mylę – nigdy nie byłem poza Łodzią dłużej niż dwa tygodnie.

A jakie z dotychczas odwiedzonych miejsc zrobiło na Tobie największe wrażenie i co otwiera u Ciebie „podróżniczą listę życzeń”?

Oczywiście największe wrażenie niezmiennie robi na mnie ukochana Limanka, gdy już wracam z urlopu. Natomiast na pewno dobrze czuliśmy się z żoną w Pradze, bardzo podoba nam się Bydgoszcz i plaża gdzieś między Władysławowem a Świnoujściem. Marzę by kiedyś odwiedzić Chorwację i Serbię, nasłuchałem się od znajomych o derbach Belgradu czy klimacie ulic w Splicie, więc to naturalnie cel numer jeden. Ale o tym, jaki ze mnie podróżnik, dobrze świadczy fakt, że na derby Belgradu wybieram się od siedmiu sezonów i jeszcze nie dojechałem dalej niż do wspomnianej Pragi.

Ze względu na obowiązki zawodowe dzielisz swój czas między Łódź i Warszawę – czy powoli obserwujesz już, że ŁKS zaczyna być kojarzony w stolicy z zupełnie nową jakością w polskim futbolu?

Bez wątpienia czuć zwiększone zainteresowanie ŁKS-em, odbieram sporo telefonów z pytaniami o naszych zawodników, o sposób budowania klubu. Wszyscy początkowo traktują moje opowieści jako kolejne wariactwa beniaminka, który wchodzi do ligi pełen nadziei i nowych pomysłów, a po trzech tygodniach ściąga 34-letniego Słowaka i 35-letniego Serba. Potem jednak pokazuję im konkretne decyzje z przeszłości, choćby o inwestycji w bursę, o sposobie prowadzenia Szkoły Gortata, o tym jak wygląda Minerska, jak wygląda ełkaesiacki skauting. Wówczas słyszę pomrukiwanie, że może faktycznie to jest mądrze zarządzany klub. Czy nowa jakość? Jeśli prezesowi nie zabraknie cierpliwości – a chyba wszyscy wiemy, że nie zabraknie – zdecydowanie tak.


Rozmawiał Bartosz Król