Przez najbliższe kilkanaście dni będziemy przypominać wybrane teksty, które w minionym roku ukazywały się na łamach magazynu „Nasza eŁKSa”. Na początek cyklu „Z archiwum Naszej eŁKSy” publikujemy rozmowę z Pawłem Golańskim, która ukazała się przed meczem z Koroną Kielce. Miłej lektury!
Jak podoba Ci się praca eksperta telewizyjnego?
Zacznę od tego, że nie do końca lubię używać sformułowania: ekspert telewizyjny. Wychodzę z założenia, że jako byli piłkarze współkomentujący mecz nie powinniśmy wchodzić w drogę dziennikarzom. Bardziej natomiast powinniśmy się skupić na wyłapywaniu wszelkich niuansów taktycznych i technicznych, które pomogą widzowi lepiej zrozumieć wydarzenia na boisku. Muszę przyznać, że bardzo podoba mi się moje nowe zajęcie. Odkąd zacząłem tę pracę, spotkałem na swojej drodze już wiele fantastycznych osób, co też stanowi wartość dodaną. Nowa rola oznacza dla mnie nowe wyzwania, ale cieszę się z tego niezmiernie. Bo cały czas jestem blisko futbolu, bez którego ciężko mi wyobrazić sobie życie.
Jak się to wszystko w ogóle zaczęło? Czyj to był pomysł?
Najpierw było zaproszenie z Polsatu do wzięcia udziału w programie Cafe Futbol. Potem byłem zapraszany do skomentowania pojedynczych spotkań i tak to się jakoś fajnie rozkręciło. Do tego stopnia, że na okres mistrzostw świata dostałem nawet propozycję współpracy ze strony TVP. Po konsultacji z kierownictwem redakcji sportowej Polsatu ustaliliśmy, że w drodze wyjątku mogę tymczasowo zmienić barwy, co też okazało się bardzo korzystne dla mojego „telewizyjnego” rozwoju. A po zakończeniu mundialu wróciłem do Polsatu i czuję się częścią sportowej drużyny tej stacji. Pracy jest sporo, bo do obsłużenia są nie tylko mecze reprezentacji, ale także spotkania w Lidze Mistrzów i Lidze Europy.
Co najtrudniejsze w tej pracy?
Zachowanie koncentracji przez pełne 90 minut – czyli podobnie jak na boisku. No i utrzymanie należytej czujności przy wymawianiu nazwisk zawodników, bo notoryczne pomyłki w tym względzie zawsze denerwują kibiców. Piłka nożna należy do tych dyscyplin, gdzie wszystko potrafi się dziać bardzo szybko i dosłownie w kilka sekund sytuacja na boisku może się zmienić diametralnie. To wymaga nieustannego skupienia, bo nic chyba nie irytuje widza tak bardzo, jak komentator, który nie nadąża za zdarzeniami na murawie. Nie dość, że trzeba być na bieżąco z poczynaniami zawodników, to jeszcze dobrze jest być przygotowanym w głowie na to, co może się wydarzyć za chwilę.
Niektóre stacje robią cały kurs wprowadzający dla swoich ekspertów – jak to wyglądało w Twoim przypadku? Wszedłeś z marszu do studia i na stanowisko komentatorskie czy zostało to poprzedzone jakimiś przygotowaniami?
U mnie wszystko odbyło się z marszu. Choć oczywiście dostawałem rozmaite wskazówki od kierownika produkcji, wydawcy oraz osób, które zasiadały ze mną przy mikrofonie. Do tej pory jestem zresztą otwarty na wszelkie uwagi od współpracowników i widzów. Nigdy nie obrażam się na słowa krytyki, o ile tylko jest to konstruktywna krytyka. Zdaję sobie sprawę, że ciągle jest to początek mojej telewizyjnej drogi i jeszcze wiele nauki przede mną. Inna sprawa, że mam szczęście pracować na co dzień ze świetnymi osobowościami, przy których ta moja obecna edukacja zawodowa jest dużo łatwiejsza.
Długo przygotowujesz się do komentowania danego meczu?
Dwa-trzy dni przed spotkaniem zaczynam już sobie czytać wszystko o obu drużynach. A w dniu meczu poświęcam kilka godzin na to, aby utrwalić sobie w głowie jak najwięcej ciekawostek, które mogą być potem przydatne w zbudowaniu fajnej narracji. Na pewno jednak pilnuję tego, aby nie zanudzić widza nadmiarem wiadomości historycznych czy statystycznych. Cała trudność polega na tym, aby wyłapać tylko te „perełki”, które rzeczywiście wzbogacą przekaz komentatorski.
Gdy teraz siadasz na stanowisku komentatorskim ciągle odczuwasz podobną tremę, jak na samym początku przygody z telewizją?
Nie, teraz jest już dużo spokojniej. Bo początek, faktycznie był dosyć nerwowy. Potrzebowałem po prostu trochę czasu, aby okrzepnąć przy mikrofonie. To tak jak z grą w piłkę – jeśli jesteś w rytmie meczowym, twoje poczynania na boisku cechuje duża pewność. A kiedy wracasz po dłuższej przerwie albo debiutujesz w nowym otoczeniu, to wtedy zawsze większa adrenalina daje znać o sobie. Kolejna analogia do bycia zawodnikiem, to kwestia przygotowania do meczu. Niezależnie od stawki meczu, zawsze tak samo rzetelnie podchodzę do tego tematu i tym samym niweluję ryzyko, że coś może mnie zaskoczyć. Ale jak się robi coś, co się lubi, a tak jest w moim przypadku, to nie ma mowy o przemęczeniu. Inaczej by to wyglądało, gdybym robił coś, co muszę…
Przy okazji zwiedzisz też sporo świata, odwiedzając najważniejsze stadiony Europy.
To prawda. Wiele obiektów zdążyłem poznać podczas pucharowych wojaży z rumuńskimi klubami, ale teraz mogę na te wszystkie miejsca popatrzeć zupełnie z innej perspektywy. Podoba mi się to, że teraz mogę sobie wejść na konferencję prasową czy pooglądać przedmeczowe treningi z udziałem największych sław i porównać je do tych, które odbywały się za moich czasów. W ten sposób w głowie utrwala mi się w naturalny sposób dużo nowej wiedzy.
Po zakończeniu kariery zająłeś się również pracą agenta piłkarskiego. Na jakim etapie to jest obecnie u Ciebie? Z iloma zawodnikami współpracujesz? Czy masz już na koncie jakieś transfery, które uznajesz za swój sukces?
Na razie jestem zadowolony ze swojej dotychczasowej aktywności na tym polu. Przede wszystkim postanowiłem, że nie będę szedł na ilość, a na jakość. Buduję sobie wszystko na dużym spokoju i ta taktyka na razie zdaje egzamin. Działam wspólnie z moim przyjacielem, Danielem Weberem, który wcześniej był również moim menedżerem. Jego doświadczenie w wielu sytuacjach bywa bezcenne.
Jeśli chodzi o nazwiska, to z piłkarzy, którzy z moim udziałem trafili na polski rynek, warto wspomnieć choćby o Sergiu Hance z Cracovii czy Sasy Baliciu z Zagłębiu Lubin. Dbam też o takich piłkarzy jak Marcin Cebula z Korony Kielce, Filip Piszczek z Cracovii czy Krystian Wachowiak z Chojniczanki. Do tego dochodzą jeszcze przedstawiciele młodego pokolenia, którzy na razie ogrywają się na poziomie Centralnej Ligi Juniorów. Moja żelazna zasada we współpracy z tymi wszystkimi chłopakami to nie obiecywać im czegoś, czego później nie będę w stanie dotrzymać. Wolę iść małymi krokami do przodu niż podpisać dziesiątki umów i potem wysłuchiwać pretensji, że komuś nie potrafiłem pomóc.
Za parę lat będziesz chciał się bardziej skupić na pracy menedżerskiej czy telewizyjnej?
Nie mam konkretnych planów, zapewne życie samo napisze scenariusz. Na razie te obowiązki nie kolidują mi ze sobą i cieszę się z takiego stanu rzeczy. Oba zajęcia sprawiają mi dużą przyjemność i niech tak zostanie jak najdłużej. Życie piłkarza po zakończeniu kariery jest ciekawe, bo wywraca się do góry nogami. Niektórzy mają problem, aby się w tym wszystkim odnaleźć, ale mnie na szczęście to ominęło i teraz paradoksalnie mam mniej czasu wolnego niż kiedy byłem zawodnikiem. Doceniam to i dziękuję Bogu, że ciągle pozwala mi się rozwijać.
A czy ciągnie Cię do pracy trenerskiej? Choćby na poziomie grup młodzieżowych?
I tu dochodzimy do kolejnego obszaru mojej aktywności. Przemysław Kaźmierczak, Krzysztof Nykiel i ja, czyli trzech kumpli z Łodzi i zarazem trójka wychowanków ŁKS-u, trzy lata temu założyliśmy szkółkę piłkarską, która jest naszym oczkiem w głowie. Prowadzimy w niej zajęcia i sprawia to nam niebywałą radość. Jako piłkarz nigdy nie przypuszczałem, że będę mieć z tego tyle radochy. Widok tych uśmiechniętych dzieciaków jest dla mnie czymś wspaniałym i mam tylko nadzieję, że moi synowie również z podobnym uśmiechem będą uprawiać sport za kilka lat.
Ty cały czas kopiesz jeszcze piłkę, ale już nie na zielonej murawie, a na plaży – to dla Ciebie sposób na zachowanie zdrowej sylwetki, miłe spędzenie wakacyjnego czasu czy to wciąż odzywa się w Tobie chęć sportowej rywalizacji?
Gdzieś ta adrenalina bez wątpienia się odzywa jeszcze w człowieku. Ale przede wszystkim beach soccer to możliwość obcowania z przyjaciółmi, bo przypomnę, że mój zespół założył Piotrek Klepczarek, czyli kolejny kolega z drużyny juniorów, a gra w nim jeszcze wielu znakomitych kolegów. Tworzymy zgraną grupę nie tylko w sporcie i to dało fundament tej ekipie. A jak dalej się ten nasz projekt rozwinie, życie pokaże. Na razie traktujemy to jako super przygodę. W utrzymaniu sylwetki piłka plażowa też się przydaje, choć nie ukrywam, że bez regularnego biegania ciężko byłoby mi nie nabrać ciała.
Był moment, że o beach soccerze zrobiło się w Polsce głośniej. Teraz znów jakby całe zamieszanie ucichło – czym to jest spowodowane i czy widzisz przesłanki ku temu, że to się zmieni?
Dopóki w naszym kraju nie powstaną dedykowane tej dyscyplinie obiekty, dalej będzie ona sportem niszowym. W naszym klimacie mamy niestety niezwykle mało czasu w ciągu roku, aby móc swobodnie grać na piasku. A gdy przychodzi zima, to okazuje się, że mamy może ze dwa obiekty, które nadają się do tego, żeby tam potrenować. W innych krajach ta infrastruktura wygląda zdecydowanie lepiej. Na popularność zawsze wpływają też sukcesy reprezentacji i klubów, a tych ostatnio nie było zbyt wiele – i koło się zamyka. Wiem też, że nie każdemu granie na piasku przypada do gustu, bo to jest zupełnie inna gra niż na trawie. Choć ja osobiście bakcyla połknąłem praktycznie już za pierwszym razem.
Zmieńmy temat… Jakie są według Ciebie największe słabości Korony, które w niedzielę może wykorzystać ŁKS?
Jak zawodnikom ŁKS-u, tak i piłkarzom Korony przytrafia się sporo błędów indywidualnych, które dotychczas przeciwnicy potrafili wykorzystywać. Wielu graczy Korony zeszło w ostatnim czasie poniżej poziomu, do którego przyzwyczaili nas na boisku.
A jak przyjąłeś zmianę na stanowisku trenera Korony i jak oceniasz to, że w Twojej macierzystej drużynie obyło się dotąd bez gwałtownych ruchów?
Jeśli mówimy o Koronie, to była to już najwyższa pora, aby dokonać taki ruch. Coś się tam wypaliło i to już dużo wcześniej, ale władze klubu czekały jak najdłużej ze zmianami, łudząc się, że trener Lettieri zdoła odmienić drużynę. Niestety, ale z tego, co wiem, to zaistniała sytuacja była po części jego winą, bo jego zachowanie wobec zespołu budziło sporo kontrowersji i nie było zbyt dobrze odbierane w szatni. I to pomimo, iż większość z tych piłkarzy była sprowadzona do Kielc właśnie przez Lettierego. Ale i oni mieli już przesyt jego arogancji i pychy wobec zawodników. Myślę, że pod wodzą nowego szkoleniowca Korona zacznie się odbudowywać. Zwłaszcza że asystentem Mirosława Smyły został Kamil Kuzera, czyli koroniarz z krwi i kości. Korona, tak jak i ŁKS, potrzebuje przełamania – wtedy tej drużynie będzie dużo łatwiej „zatrybić”.
Nie brakuje głosów, że to defensywa jest największą aktualnie bolączką ŁKS-u – jako były obrońca masz jakieś sugestie dla zawodników tej formacji?
Tak patrząc zupełnie z zewnątrz ciężko formułować jakieś cudowne recepty. Ale rzeczywiście rzuca się w oczy problem z grą defensywną całego zespołu, nie tylko samych obrońców. Nie zapominajmy, że futbol jest sportem zespołowym i nawet jeśli jeden piłkarz popełni w danej akcji błąd, to na boisku jest jeszcze dziesięciu jego kolegów, którzy powinni naprawić sytuację. Zrzucanie winy tylko na samych obrońców jest znacznym uproszczeniem według mnie. Mam też wrażenie, że ełkaesiakom brakuje ostatnio komunikacji w grze obronnej. Brakuje kogoś, kto by tym wszystkim dyrygował. Potrzeba chyba takiego doświadczonego zawodnika, który w newralgicznych chwilach zaprowadziłby spokój w szeregach obronnych. Przy czym mówiąc o doświadczonym zawodniku wcale nie mam na myśli jakiegoś piłkarza w wieku 30+, bo nie brakuje też w naszej lidze zawodników poniżej 25 lat, którzy mają na koncie po sto lub więcej występów w ekstraklasie. Za mało też ełkaesiacy biorą odpowiedzialności za losy akcji. Jeśli rywale są w stanie wyłączyć Ramireza, to ŁKS traci wiele ze swojej wartości i wtedy zaczynają się problemy.
Czy wkrótce takim przywódcą może stać się Arkadiusz Malarz?
Znam Arka osobiście i ogromnie go szanuję za to, jakim jest człowiekiem i jakim jest piłkarzem. Jego doświadczenie może być dla ŁKS-u bezcenne, ale nie wolno dopuścić do tego, że teraz cała presja spadnie na „Malowanego”. Bramkarz w pierwszej kolejności ma skutecznie bronić, a w drugiej kolejności – podpowiadać kolegom. Mimo wszystko, takiego lidera widziałbym na środku defensywy, a nie między słupkami.
Cofnijmy się w czasie… Jak zaczęła się w ogóle Twoja przygoda z uprawianiem piłki nożnej?
Moje pierwsze kroki stawiałem na ulicy 1 Maja, czyli tam, gdzie się wychowywałem. Pierwsze mecze rozgrywałem na podwórku, a w wieku 7 lat poszedłem na pierwsze zajęcia do ŁKS-u, do trenera Mirosława Dawidowskiego. Potem miałem dość długą przerwę, bo miałem operację i złamaną rękę, ale po 7-8 miesiącach wróciłem do grupy trenera Dawidowskiego i z tym to zespołem przeszedłem całą drogę juniorską.
Czy posiadanie takiej trójki wujków – braci Robakiewiczów – miało duży wpływ na rozpoczęcie i kontynuowanie treningów?
Śmieję się, że coś w genach przejść musiało. Miałem okazję śledzić kariery wujków, a ich opowieści podczas rodzinnych spotkań z pewnością działały na moją wyobraźnię. A mieli co opowiadać, bo każdy z nich osiągnął naprawdę wiele. Nie przez przypadek futbol upomniał się też o nich, po tym, gdy zakończyli kariery zawodnicze. Na pewno wysłuchiwanie tych wszystkich historii opowiadanych przez Zbyszka, Ryśka i Józka przyczyniły się do tego, że sam też jeszcze mocniej zapragnąłem być zawodowym piłkarzem.
Jak z perspektywy czasu wspominasz zdobycie mistrzostwa Europy do lat 18?
Ktoś może deprecjonować ten wynik i mówić, że to była tylko piłka juniorska. Ale ja będę się upierał, że to był ogromny sukces. Gdyby było inaczej, to takie tytuły zdobywalibyśmy co kilka lat, a wcale tak niestety nie jest. Jestem dumny z tego, że mogłem być częścią tamtej ekipy i często przypominam sobie ten jakże udany dla nas turniej. Zwróćmy też uwagę, że mnóstwo chłopaków z tamtego zespołu zaistniało potem w seniorskiej piłce i to na naprawdę dobrym poziomie. A to też nie jest wcale regułą. Nasze osiągnięcie nie było zatem bynajmniej przypadkowe…
A czy pamiętasz swój debiut w seniorskiej drużynie ŁKS-u?
Pamiętam, że zaczynałem jako prawy pomocnik. Niestety, zbiegło się to trudnymi czasami dla klubu, który spadł z ekstraklasy. Z ŁKS-u odeszło wtedy wielu piłkarzy, zaczęły się problemy finansowe, nastąpiła też zmiana właściciela. Dla młodych, takich jak ja, całe to zamieszanie stanowiło jednak wielką szansę. Mam satysfakcję, że to właśnie ja zostałem wówczas wybrany na kapitana drużyny. Najpierw jednorazowo przejąłem opaskę, bodaj w meczu z Myszkowem, zostając tym samym najmłodszym kapitanem w historii ŁKS-u. A potem już dostałem ją na stałe. Cieszę się również, że mogłem pomóc klubowi także w ten sposób, że ŁKS za mój transfer do Korony otrzymał wtedy pół miliona złotych, czyli naprawdę niezłe pieniądze.
Z kim miałeś wtedy najlepszy kontakt w szatni?
Gdybym wymienił jedno czy dwa nazwiska, byłoby to niesprawiedliwe względem reszty. Bo nas młodych było wtedy w szatni 11-12 i wszyscy się świetnie dogadywaliśmy.
A czego, analizując na chłodno, zabrakło Ci, aby zaistnieć w Legii?
Zdrowia. Byłem wypożyczony na rok do Warszawy, ale większość tego czasu spędziłem w gabinetach lekarskich. Najpierw rozwaliłem kostkę na obozie u trenera Dragomira Okuki, co wyłączyło mnie na ponad dwa miesiące. Potem wróciłem do treningów i zaraz naderwałem bardzo mocno „dwójkę”, co oznaczało kolejny rozbrat od zajęć. Wreszcie z trenerem Dariuszem Kubickim doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu i wróciłem do Łodzi.
Twoje pierwsze skojarzenia na hasło: Steaua Bukareszt?
Gigi Becali, czyli właściciel klubu. Ale Steaua to dla mnie także najpiękniejsze chwile w karierze. Dzięki niej mogłem zagrać w Lidze Mistrzów oraz w Lidze Europy. Steaua to także bardzo żywiołowo dopingujący kibice – o ile oczywiście akurat nie byli pokłóceni z szefem klubu.
A czym się różniła Korona sprzed Twojego wyjazdu do Bukaresztu od tej po Twoim powrocie stamtąd?
Wcześniejsza Korona była zupełnie innym zespołem – zarówno pod względem personaliów, jak i nastawienia. Wtedy to była bardziej ułożona i stonowana drużyna. I chyba grała trochę lepiej w piłkę od tej późniejszej. A Korona po moim powrocie to już niezapomniana „banda świrów” pod wodzą trenera Leszka Ojrzyńskiego. Każdy z nas zostawiał wtedy nie 100, a 130-140 proc. zdrowia na każdym z meczów. Nawet jeśli nie nam nie szło, to nikt nie mógł nam odmówić zaangażowania, serducha i woli walki. Byliśmy wówczas jedną wielką rodziną. Wielu nam zarzucało, że nie było u nas zbyt wiele jakości piłkarskiej, ale ja się z tym nie do końca zgadzam. Może nie było za dużo finezji, ale mieliśmy swój styl. I on podobał się naszym kibicom, którzy doceniali to, co robiliśmy.
Co za to zapamiętałeś z powrotu do ŁKS-u w 2011 roku?
Gdybym chciał dokładnie przytoczyć pewne reakcje z szatni, to nie nadawałoby się to do druku. No cóż, praktycznie na nic nie było wtedy pieniędzy. Pamiętam choćby doskonale, gdy przyłapałem w szatni naszego masażystę, który do baniaka z wodą wlewał sok malinowy, aby chłopaki myśleli, że to właśnie świeżo przygotowana odżywka do picia. Takie to były czasy. Klub był tragicznym stanie pod względem organizacyjnym i z ekstraklasą nie miało to wiele wspólnego. O kłopotach z miejscami do treningu powiedziano już chyba wszystko. Nie lepiej było z wypłatami – sam się o tym dotkliwie przekonałem, tracąc dużo pieniążków podczas półrocznego wypożyczenia.
Nie jest Ci trochę szkoda, że Twoje lata zbiegły się akurat z czasem kryzysów przy al. Unii? Że tak mało radosnych chwil mogłeś świętować z łódzkimi kibicami?
Widocznie tak musiało być. Dobrze, że teraz chociaż jako kibic mogę z ŁKS-em przeżywać dużo więcej radosnych momentów. Majowej fety po powrocie do ekstraklasy nie zapomnę do końca życia – jak chyba zresztą każdy, kto ją widział. Patrząc na to, jak klub jest zarządzany, jestem pewien, że to nie koniec wesołych chwil. Trzeba tylko trochę cierpliwości. Zawsze byłem ełkaesiakiem i każdy sukces teraz przeżywam tak samo mocno, jakbym samemu był na boisku. Nie ja jeden zresztą. Jest w ŁKS-ie coś magicznego, bo nawet Tomek Smokowski kiedyś w Canal+ pytał mi się, jak to możliwe, że tylu piłkarzy rozrzuconych po całym kraju tak mocno utożsamia się z biało-czerwono-białymi barwami. Coś w tym jest…
Trwa właśnie nabór do najmłodszych roczników Akademii ŁKS – jak zachęciłbyś dzieciaki do tego, aby spróbowały sił i podjęły treningi?
Pewnie nie powiem nic odkrywczego, ale ŁKS to wielka marka, która przez lata wypuściła w świat wielu dobrych piłkarzy. Od niedawna klub zyskał też dodatkowy atut w postaci świetnego ośrodka treningowego, który stale jest rozwijany. Warto zatem przyjść i się sprawdzić, a przy okazji zdrowo spędzić czas na powietrzu. Bo wiadomo, że dla dzieci treningi przede wszystkim powinny być super zabawą, która dopiero z czasem przekształci się w coś więcej. Wszystko zaczyna się od marzeń. Idąc za nimi, można osiągnąć więcej niż nam się wydaje. U mnie też na początku były jedynie marzenia.
A propos marzeń… Patrząc przez pryzmat meczu przeciwko Portugalczykom na Stadionie Śląskim, gdzie wyłączyłeś samego Cristiano Ronaldo, czujesz się spełniony jako reprezentant Polski?
Z jednej strony zawsze towarzyszy Ci uczucie, że mogłeś ugrać coś więcej. Z drugiej – dla mnie każdy z tych 14 występów był niesamowicie ważnym wydarzeniem w życiu, prawdziwym wręcz świętem. Ustawienie się do hymnu i wysłuchanie go na murawie zawsze było czymś pięknym, czymś wyjątkowym. Tego uczucia nikt mi już nie odbierze. Jestem mega wdzięczny losowi, że mogłem reprezentować kraj na arenie międzynarodowej i zawsze dawałem z siebie wszystko podczas tych spotkań.
Które pamiątki z czasów kariery zawodniczej są dla Ciebie najcenniejsze? Dużo się ich uzbierało przez te ponad dwie dekady?
Każda pamiątka jest dla mnie tak samo cenna, nie kategoryzuję ich w żaden sposób. Na każdą musiałem ciężko zapracować. Z takim samym sentymentem i z taką samą dumą patrzę na swoje dawne koszulki, koszulki od rywali, puchary, medale, statuetki czy dyplomy. Bo każda z tych rzeczy wiązała się z określonymi emocjami i stanowiła część mojej kariery.
A jakie są Twoje pozapiłkarskie pasje i zainteresowania?
Kiedy tylko mam wolną chwilę, ruszam na rower albo wsiadam na quada. Jako zapalony quadowiec mogę tylko ubolewać, że tego wolnego jest tak mało i rzadko mogę ruszyć na jakieś większe wyprawy. A mam paczkę znajomych, z którymi uwielbiam ruszyć w teren – najchętniej w nieznane nam jeszcze miejsca. W brzydsze dni lubię zasiąść z książką w ręku. Zazwyczaj biorę się wtedy za biografie, ale niekoniecznie samych piłkarzy. Muzyki obecnie słucham bardzo różnej, z lekkim wskazaniem na polski rap. Znam się od wielu lat z Adamem O.S.T.R.-em Ostrowskim i jego twórczość bardzo często mi towarzyszy, szczególnie podczas jazdy autem. Dobry film również chętnie obejrzę, ale kiedyś byłem chyba bardziej zafiksowany na tym punkcie. Przede wszystkim jednak spędzam czas z bliskimi. Mam wspaniałą żonę i dwójkę synów: Fabiana i Marcela. Jeden ma 5 lat, drugi 2,5, obaj to istne wulkany energii, które momentami ciężko nam w domu okiełznać.
Czy synowie wykazują już zalążki talentu piłkarskiego?
Widzę, że lubią grać w piłkę, ale wszystko odbywa się bez mojego nacisku. Na razie zostawiam im wybór, niech spróbują różnych sportów i wybiorą sobie ten, który będzie im najbardziej odpowiadał. Na pewno puszczę ich niebawem na zajęcia judo i piłkarskie, ale też planuję ich potem zabierać na treningi innych dyscyplin. Ważne, aby się ruszali. Poza tym, razem oglądamy też różne wydarzenia sportowe – ostatnio bardzo mocno trzymaliśmy choćby kciuki za naszych siatkarzy na mistrzostwach Europy.