Życzę kibicom dużo pozytywnych emocji. Żeby wiosną dużo częściej się cieszyli niż byli zawiedzeni. A do tego spokojnych świąt w zdrowiu. I żeby kolejne Boże Narodzenie mogli spędzić w tym samym rodzinnym gronie albo może nawet… jeszcze nieco liczniejszym. Niektórzy tego może trochę nie doceniają, ale nigdy nie wiadomo kogo z nas ubędzie przez najbliższe dwanaście miesięcy – mówi Jan Grzesik, prawy obrońca ŁKS-u, u którego w domu rodzinnym w Zębowicach na Opolszczyźnie przebywa w okresie bożonarodzeniowym jednocześnie tyle osób, że spokojnie… można by było złożyć z nich dwie drużyny piłkarskie.
Święta w moim rodzinnym domu wyglądają zwyczajnie, tak jak w każdym chyba polskim domu o tej porze. Na pewno jest to bardzo podniosły moment. Jedyna różnica jest taka, że u nas jest dużo więcej domowników. Co za tym idzie, u nas przy świątecznym stole jest znacznie bardziej gwarno i wesoło niż w większości polskich domostw. Mam siódemkę rodzeństwa, więc od małego taki ogólny świąteczny zgiełki był dla mnie czymś naturalnym. Bo wiadomo, że gdy była ósemka dzieciaków w domu, plus rodzice i świętej pamięci dziadkowie, to siłą rzeczy musiało być zawsze wesoło. Śmialiśmy się, że u nas też dwunastka apostołów zasiada do wieczerzy – opowiada 25-latek.
– Gdy byliśmy młodsi, Boże Narodzenie zawsze było dla nas niezwykle radosnym świętem. I dalej jest, ale coraz rzadziej udaje się zebrać wszystkich przy wigilijnym stole. Kilkoro rodzeństwa mieszka już na stałe w innych miastach, a nawet poza Polską – jak choćby najstarsza siostra, która kilka lat temu przeniosła się do Hiszpanii. Zawsze jednak tak planujemy świąteczny czas, aby chociaż jednego dnia udało nam się zasiąść razem przy bożonarodzeniowym stole – mówi urodzony w Oleśnie zawodnik. – Najwięcej przy świątecznym stole mieliśmy już ponad 20 osób. To dotychczasowy rekord, ale jego poprawienie to tylko kwestia czasu. Zdajemy sobie bowiem sprawę z tego, że klan Grzesików będzie się rozrastał, gdyż nasze rodziny będą się powiększać.
W domu prawego defensora „Rycerzy Wiosny” nigdy się jednak nie zdarzyło, aby dla kogoś zabrakło przy stole talerza, kubka czy nawet widelca. – Moja mama bardzo tego pilnuje i jest niezwykle dokładna w swoich obliczeniach. Kiedyś mocno pomagała jej w tym babcia, a teraz mama ma duże wsparcie ze strony moich sióstr – podkreśla Janek. Przy takiej liczbie domowników u Grzesików nie trzyma się już jednak dodatkowego pustego miejsca dla niespodziewanego gościa. Choć, jak zapewnia piłkarz, jego rodzinny dom jest zawsze bardzo otwarty dla przybyszów i w razie potrzeby dodatkowe nakrycie znajdzie się bardzo szybko.
Przygotowanie jedzenia dla takiej liczby ludzi stanowi jeszcze większe wyzwanie, lecz mama Janka i z tym radzi sobie doskonale. Trzeba jednak przyznać, że Janek wraz z braćmi nie zawsze ułatwiali jej to zadanie. – Najgorzej było chyba z piernikami, które powinny trochę przecież poleżeć zanim trafią na stół. Tymczasem u nas te robione z wyprzedzeniem pierniki zwykle znikały w dużej mierze w niewyjaśnionych okolicznościach już na długo przed pojawieniem się na stole. No cóż, po prostu podjadaliśmy z braćmi te pierniki i na samą Wigilię już niewiele ich zostawało. Przynajmniej jedną dużą brytfankę mama starała się ukryć przed nami do samego końca, ale nie było na to szans i każdą kryjówkę wcześniej czy później udało nam się rozszyfrować – śmieje się Janek.
– Co do samej ilości jedzenia w kuchni, to na pewno każda osoba z mniejszej rodziny, która do nas by zajrzała, przeżyłaby szok i przeraziłaby się zapewne na widok tych wszystkich garnków, rondli i półmisków. Dla nas ten widok to jednak coś zupełnie naturalnego. Szczególnie dla mnie, bo jestem przedostatni w kolejce pod względem wieku. Mnie nigdy nie dziwiło, że w kuchni nie ma na nic miejsca, bo wszystko jest zastawione gotowymi już potrawami albo tymi, które dopiero czekają na przygotowanie – wspomina Grzesik. – Nie wiem, jak to moja mama robi, ale nie pamiętam, aby jej czegoś zabrakło. Jak śmiejemy się czasem z trenerów, że mieli do czegoś nosa, tak moja mama ma nosa właśnie do takich spraw. Chyba przez tyle lat już do perfekcji wytrenowała swoja miarkę w oku. Inna rzecz, że u nas nigdy nie gotowało się „na styk”, bo przecież tego jedzenia musiało starczyć na kolejne dni, gdy odwiedzali nas wujkowie, ciotki czy kuzynostwo – dodaje grający z numerem 21 zawodnik. – Poza tym, mama ma tą wspaniałą umiejętność, że nawet, gdy okazuje się, że mają nas odwiedzić jacyś niezapowiedziani goście w większej liczbie, to ona robi szybki przegląd zawartości zamrażalnika i „wyczarowuje” jakieś kolejne pyszne dania. W kombinowaniu jedzenia z niepozornie wyglądających składników moja mama jest niekwestionowaną mistrzynią.
Choć niektórym pewnie ciężko to sobie wyobrazić, Grzesikowie nie mają większych problemów, aby pomieścić nad wigilijną strawą w jednym pomieszczeniu. – Dużo gorzej było dawniej, gdy jeszcze żyli nasi dziadkowie, bo wtedy mieliśmy faktycznie bardzo małą kuchnię i sam do tej pory nie wiem, jak my się tam wszyscy mieściliśmy. Pamiętam, że jak ktoś chciał odejść od stołu, to pozostałe osoby siedzące po tej stronie stołu musiały wstawać i taką osobę przepuścić – wspomina Janek. – Po śmierci dziadków rodzice przeorganizowali układ domu, wyburzyli dwie ściany i kuchnię oraz dwa pokoje połączyli w jedną dużą kuchnię z przestronnym aneksem. A wszystko właśnie z myślą o tych najmłodszych członkach rodziny, którzy już się pojawiają na świecie i z każdym rokiem będą coraz więksi. I już teraz znowu robi się ciasno, więc mama musi co roku planować układ miejsc, aby jak najbardziej efektywnie wykorzystać powierzchnię, którą mamy do dyspozycji. Najważniejsze, aby była wystarczająca liczba stołów i krzeseł, wtedy już zawsze się jakoś wszystkich zmieści.
W przeciwieństwie do większości polskich domów wigilijna wieczerza u Grzesików nie zaczyna się jednak wraz z pojawieniem pierwszej gwiazdki, a znacznie później. – Nigdy tak nie startowaliśmy i raczej nigdy nie będziemy, a wiąże się to z prowadzeniem gospodarstwa przez moich rodziców, którym teraz pomaga już trójka moich braci. U nas zwykle wieczerza rozpoczyna się między godziną 19 a 20, czyli wtedy, gdy… niektórzy powoli już objedzeni wstają od stołów. Ma to jednak swoje dobre strony, bo dzięki temu możemy z żoną, której rodzina mieszka pół godziny jazdy ode mnie, wziąć udział w dwóch wigiliach jednego dnia bez nerwowego patrzenia na zegarek – przyznaje Janek.
Po uroczystej kolacji wigilijnej część rodu Grzesików, zgodnie ze staropolskim obyczajem, rusza do pobliskiego kościoła na pasterkę. – Akurat pod tym względem nigdy nie było u nas przymusu. Kto chciał, szedł o północy na pasterkę, a kto nie, szedł później na świąteczną mszę już w ciągu dnia. Ja raczej jestem z tych, którzy wolą wieczorem posiedzieć jeszcze trochę z braćmi, a potem się wcześniej położyć spać i wcześniej wstać, żeby na spokojnie pójść przed południem do kościoła. Zwłaszcza że bracia, z którymi bardzo rzadko widuję się przez pozostałą część roku, rano też mają zawsze sporo roboty przy gospodarstwie, więc wtedy się nie nagadamy – wyjaśnia wychowanek klubu o nazwie Małapanew Ozimek.
W okresie świątecznym u Grzesików, tak jak u większości polskich rodzin, życie w domu toczy się wokół barwnie udekorowanej choinki. Oczywiście żywej. – Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek widział sztuczną choinkę u nas w domu. Wiadomo, że zawsze z żywą jest więcej roboty, bo trzeba sprzątać usychające igły, ale jednak zapach żywego drzewka jest zupełnie inny. Dużo bardziej, hm, świąteczny – opisuje Janek. – Ubieraniem choinki zwykle zajmują się siostry. Podział zadań był bowiem prosty: my z braćmi dbaliśmy o to, aby przywiezione przez leśniczego drzewko wnieść, ustawić i obsypać ziemią w donicy, a siostry dbały później o to, aby choinka prezentowała się okazale. Z jednym i z drugim było sporo roboty, bo nasze choinki sięgały zwykle po sam sufit, a niekiedy trzeba je było nawet delikatnie przycinać od góry – dodaje.
Duża choinka zdecydowanie się jednak przydaje, bo… łatwiej chować pod nią prezenty dla wszystkich domowników. – Kiedy byliśmy mniejsi, mama dbała o to, żeby każde z nas znalazło tam jakiś podarunek. Teraz, gdyby wszyscy mieli wszystkim szykować świąteczne upominki, to pewnie trzeba byłoby wygospodarować osobne pomieszczenie na te paczki. Dlatego od niedawna mamy taki system, że losujemy między sobą kto komu kupuje prezent. Przy czym wszystko odbywa się tak, iż obdarowana osoba nie wie, od kogo w danym roku otrzymała podarunek – tłumaczy blondwłosy zawodnik.
Jeśli chodzi o prezenty, to Janek jest zwolennikiem prezentów praktycznych. – Cieszę się ze wszystkiego, co dostanę. Ale chyba największą frajdę sprawiają mi rzeczy praktyczne. Dużo bardziej ucieszę się z dobrej kawy, herbaty czy kosmetyków niż czegoś, co ma tylko stać i ładnie wyglądać. Nigdy jednak nie czekałem na Boże Narodzenie ze względu na prezenty. Odkąd zacząłem trenować, wolnych weekendów w domu praktycznie nie miałem, więc dla mnie największą radością w okresie świątecznym jest po prostu możliwość spędzenia czasu z resztą rodziny – zaznacza.
– Nie mam ulubionej kolędy, każda bardzo dobrze mi się kojarzy. Każda kolęda ma w sobie bowiem świąteczny pierwiastek i każda jest wyjątkowym utworem, gdyż kolęd słucha się przecież tylko o tej porze roku. Na pewno trudno byłoby mi wyobrazić sobie Boże Narodzenie bez kolęd – przekonuje były gracz m.in. Siarki Tarnobrzeg, Zagłębia Sosnowiec oraz Legii II. – Mama zawsze goniła nas do wspólnego śpiewania kolęd. Nawet, gdy jeszcze nie wszyscy byli gotowi do kolacji, to po całym domu rozchodziło się wołanie mamy, aby przyjść i już zacząć śpiewać. Co miało też na celu pospieszenie pozostałych domowników, aby jak najszybciej pojawili się przy stole…
O ile Janek nie ma ulubionej kolędy, o tyle ulubioną świąteczną potrawę wskazuje bez chwili zastanowienia. – To barszczyk z uszkami. Dla mnie przebija on wszystkie pozostałe dania na wigilijnym stole. Jestem osobą, która potrafi sobie odmówić wiele, ale do barszczyku mam akurat wielką słabość. I choć zawsze mam postanowienie, że tym razem zjem każdej potrawy po trochu, to po barszczyku z uszkami jestem już zwykle tak objedzony, że mam miejsce na jeszcze jedno, może dwa dnia – nie kryje. – A ile wszystkich dań jest na stole? Oczywiście, że dwanaście. Chociaż czasami to liczenie jest lekko „naciągane” i za osobne dania bierzemy rzeczy, które normalnie trudno ten sposób zakwalifikować. Ale przecież to Wigilia, a Wigilia rządzi się swoimi prawami – śmieje się Grzesik.
– Odkąd pamiętam, Świętego Mikołaja nigdy nie spotykaliśmy w domu. Widywaliśmy go w przedszkolu czy w szkole, ale do naszego domu nie zaglądał. Ot, po prostu pojawiał się znienacka, zostawiał prezenty, gdy nikt nie patrzył i ruszał dalej. Ale niewykluczone, że wobec coraz liczniejszego grona małych domowników, w końcu ten sympatyczny gość z brodą i w czerwonej pelerynie zawita do nas w odwiedziny na dłużej i postanowi osobiście rozdać prezenty. Z pewnością będzie towarzyszyło temu mnóstwo śmiechu – nie ma wątpliwości Janek.
A co zdobywca jednego gola w minionej rundzie sądzi o pomyśle, aby zamiast do rodzinnych Zębowic ruszyć na Boże Narodzenie gdzieś na drugą półkulę? – Dobre pytanie. Z jednej strony, przy tak ograniczonej liczbie wolnych dni coraz częściej zastanawiam się, czy w okresie świątecznym nie odbyć jakiejś dłuższej podróży w jakieś ciepłe miejsce. Z drugiej jednak, byłoby mi szkoda być w tym czasie bez rodziny. Rozumiem jednak tych, którzy wolą wylecieć gdzieś na Boże Narodzenie i oderwać się zupełnie od polskiej codzienności. Być może sam niedługo postąpię w ten sposób, bo lubię podróże i zwiedzanie. Moim numerem jeden na liście życzeń jest Tajlandia, ale jeszcze do tego w pełni nie dojrzałem, aby udać się tam właśnie w porze świątecznej – objaśnia Grzesik.
W tym miejscu wartowspomnieć o jeszcze jednej, dość nietypowej świątecznej tradycji, która jest obecna w rodzinnym domu Janka. – Kilka lat temu w wigilijny wieczór, gdy już byliśmy po kolacji, a jeszcze przed pasterką, ktoś wpadł na pomysł, żeby w coś zagrać. No i tak się ta idea wszystkim spodobała, że teraz co roku po wieczerzy gramy albo w jakieś gry planszowe, albo w karty w tysiąca. Zawsze można się przy tym dodatkowo pośmiać, a przecież radosnego nastroju nigdy dosyć. Zwłaszcza w Boże Narodzenie. Polecam każdemu kupić jakąś grę z myślą o świątecznym okresie i potem zasiąść przy niej z rodzinką. Super sprawa – oznajmia piłkarz, który w barwach ŁKS-u rozegrał już równo pół setki spotkań (29 w pierwszej lidze, jedno w Pucharze Polski i 20 w PKO Ekstraklasie).
– Pierwsze skojarzenia z Bożym Narodzeniem? Bardzo duży stół w domu zapchany talerzami, choinka po sam sufit i kuchnia wypełniona garnkami. Z Bożym Narodzeniem kojarzy mi się też luz, spokój i wyciszenie. Bo to jest ten moment w roku, kiedy nie muszę myśleć o tym, że za dwa dni muszę być już z powrotem w klubie. Za to mogę się cieszyć bliskością rodzeństwa oraz rodziców i skupić się tylko na odpoczynku pośród nich. W tym półroczu byłem w domu może ze trzy razy. Szybko mija ten wolny czas, więc trzeba łapać każdą chwilę, bo już niebawem czekają nas ciężkie treningi przed walką o utrzymanie w lidze. Wierzę jednak, że każdy z nas na tyle podładuje teraz akumulatory i oczyści głowę, że wiosna będzie należeć do nas – kończy Jan Grzesik.