Klub

Pokochał Łódź z wzajemnością – Marian Galant oczami kolegów

06.08.2019

06.08.2019

Pokochał Łódź z wzajemnością – Marian Galant oczami kolegów

fot. Grzegorz Gałasiński 

Na cmentarzu na Zarzewie odbył się dziś pogrzeb znakomitego przed laty obrońcy ŁKS-u, a później trenera młodzieży – Mariana Galanta. – Czujemy ogromną pustkę po jego odejściu – przyznają zgodnie koledzy nieodżałowanego „Mańka”, którzy razem z nim walczyli o ligowe punkty, a potem szkolili kolejne generacje piłkarzy.

Zaczynałem grać w czasach, kiedy młodzi piłkarze, którzy wchodzili dopiero do drużyny, nie mieli łatwo. Marian był jednak jednym z tych zawodników, którzy młodzieży w szatni starali się jak najbardziej pomagać. Spokojny, stonowany, opanowany i zawsze pomocny facet – opowiada Marek Chojnacki, który razem w Galantem bronił barw ŁKS-u na przełomie lat 70. i 80. – Jednym z jego najbardziej pamiętnych meczów z przeplatanką na piersi bez wątpienia było spotkanie z Legią na Łazienkowskiej w Warszawie, bodajże w maju 1980 roku. Marian, po zagraniu Stanisława Terleckiego, z narożnika pola karnego strzelił przepięknego gola i zwyciężyliśmy 1:0. Radość była wtedy ogromna, bo w tamtych latach rzadko potrafiliśmy wygrać z legionistami na ich terenie – dodaje Chojnacki.

– Po zakończeniu kariery Marian wziął się za szkolenie młodzieży. Najpierw przez lata trenował dzieciaki w ŁKS-ie, a potem był szkoleniowcem w Akademii Młodych Orłów. Siłą rzeczy, często się widywaliśmy i muszę przyznać, że z biegiem lat nic się nie zmienił. Zawsze był uśmiechnięty, zawsze pogodny i zawsze skory do pomocy. Nie ukrywam, że będzie mi „Mańka” bardzo brakowało – nie kryje Marek Chojnacki. – Jako anegdotę muszę dodać, że dzięki Marianowi zawsze mieliśmy pod dostatkiem różnych kalendarzy. Chyba jego małżonka pracowała w firmie zajmującej się produkcją kalendarzy i co roku on nas nimi obdarowywał. Były wśród nich zarówno duże kalendarze ścienne, kalendarze-notatki, kalendarze-zrywki i wiele innych. Przy takich podarunkach od Mariana nie sposób było zapomnieć potem jakiejś daty…

Na boisku Marian Galant wyróżniał się przede wszystkim znakomitym przygotowaniem fizycznym. – Pochodził z rodziny o bogatych tradycjach lekkoatletycznych i to było widać na każdym treningu. Wszyscy wiedzą, jak ciężkie były zawsze zajęcia u Leszka Jezierskiego. Najbardziej dawały nam w kość ćwiczenia na płotkach lekkoatletycznych: wszelkie wymachy, przeskoki czy wieloskoki. Każdy się na tych płotkach mordował niemiłosiernie, a Marian podczas tych zajęć po prostu dobrze się bawił. Wszyscy mu tego zazdrościliśmy, że kolejne stacje z ćwiczeniami pokonywał bez żadnego widocznego wysiłku – relacjonuje człowiek, który dla ŁKS-u rozegrał aż 452 mecze w najwyższej klasie rozgrywek. – Na boisku Marian był typowym szybkościowcem. Już wtedy próbował grać w stylu nowoczesnego lewego obrońcy i często próbował włączać się w akcje ofensywne. Z jego wydolnością i przyspieszeniem mógł sobie na to pozwolić. A najlepszym dowodem na to, jakim był piłkarzem, jest ilość jego występów w ekstraklasie. Wtedy spotkań było mniej, za to konkurencja była znacznie silniejsza. Żeby zdobyć miejsce w składzie, trzeba było się naprawdę postarać. A Marian przez wiele lat był nie do ruszenia z wyjściowej jedenastki. Wtedy czasy były inne i kluby zmieniali głównie tylko ci, którzy nie mieli pewnego „placu” do gry i szukali szczęścia w innych drużynach. „Maniek” tego szczęścia szukać nie musiał, bo wszyscy go tutaj doceniali…

W samych superlatywach o Marianie Galancie wypowiada się również inny jego kolega z boiska – Marek Dziuba. – Choć od śmierci Mariana minęło już kilka dni, jeszcze nie mogę się otrząsnąć. On był bowiem moim rówieśnikiem i pod względem wieku dzieliły nas raptem miesiące. To był super człowiek i przyjaciel, na którego zawsze można było liczyć. Odkąd trafił do ŁKS-u w 1975 roku z Zagłębia Wałbrzych nasze drogi rozeszły się tylko na moment, gdy pod koniec kariery wyjechałem grać w belgijskim Sint-Truidense VV. Potem nie dość, że byliśmy sąsiadami, to jeszcze pracowaliśmy razem na „orlikach” z dzieciakami, a także trenowaliśmy je w ramach Akademii Młodych Orłów. Jako zawodnicy, trenerzy i kumple przeżyliśmy wiele fantastycznych chwil – zaznacza 53-krotny reprezentant Polski i medalista mistrzostw świata z 1982 roku.

– W połowie lat 70. byle kto nie trafiał do ŁKS-u. Z zewnątrz przychodzili do nas tylko piłkarze, którzy mogli być faktycznym wzmocnieniem tej drużyny i Marian takim wzmocnieniem z całą pewnością był. Mieliśmy wtedy dużo dobrych graczy w podstawowej jedenastce, a do tego dysponowaliśmy szeroką kadrą i zmiennikami, którzy też gwarantowali określony poziom. Mimo to, Marianowi bardzo szybko udało się przebić do składu i pozostać w nim do zakończenia kariery. To najlepiej świadczy o jego ówczesnej piłkarskiej jakości – przekonuje Dziuba. – „Maniek” był przy tym nie do zabiegania. Jego brat był reprezentantem kraju w biegach przez płotki i niewątpliwie część tych biegowych predyspozycji trafiła się też samemu Marianowi. Ujmując sprawę nieco przewrotnie, „Maniek” miał trochę pecha, że szczyt jego kariery przypadł na takie, a nie inne lata, bo jego reprezentacyjny dorobek mógł być znacznie bardziej okazały. O kadrę seniorów Marian bowiem jedynie się otarł, niewiele mocniej zaistniał też wcześniej w kadrach: olimpijskiej, młodzieżowej i juniorskiej. Gdyby przyszło mu grać z innym pokoleniem, jego liczniki w kolejnych reprezentacjach zatrzymałyby się na znacznie większych liczbach – uważa człowiek, który za swe zasługi dla narodowej kadry oraz całego polskiego futbolu znalazł się w Klubie Wybitnego Reprezentanta.

Marek Dziuba zwraca przy tym uwagę, że jego serdeczny kolega choć nie pochodził z Łodzi, bardzo szybko odnalazł się w tym mieście i poczuł ełkaesiakiem. – Nie bez znaczenia był fakt, że wszyscy trzymaliśmy się razem. W klubie panowała bardzo rodzinna atmosfera. I to dosłownie, bo często spotykaliśmy się całymi rodzinami. Nasze partnerki też się zatem bardzo dobrze znały. No i Marian pozostał wierny ŁKS-owi do ostatnich chwil swojego życia. Można jedynie żałować, że jako zawodnik nie osiągnął z ŁKS-em tyle, ile powinien. Ale to nie była jego wina. Po prostu jako drużyna nigdy nie potrafiliśmy na tyle długo w ciągu sezonu grać na miarę naszego potencjału, aby w tabeli końcowej móc cieszyć się z medalu i prawa gry w europejskich pucharach – przyznaje 64-latek.

– Odejście Mariana to ogromna strata dla całego naszego środowiska. On do samego końca miał chęć przekazywania tego doświadczenia i wiedzy, które posiadał. A proszę uwierzyć, że mimo tego, co pokazuje PESEL, nasze pokolenie cały czas czuje się młodo. Tym większy smutek i żal teraz nastał. Marian to kolejny człowiek z tej ekipy, która przyszła grać do Łodzi w podobnym czasie i podobnym wieku, a którego nie ma już z nami. Teraz razem z innymi, na czele ze Stasiem Terleckim i Heniem Miłoszewiczem, „Maniek” szykuje się już do gry na niebiańskich boiskach. Co jeszcze mogę dodać? Chyba tylko wyrazy współczucia dla rodziny Mariana. Mam nadzieję, że poradzą sobie w tych trudnych chwilach – zawiesza głos Dziuba.

Jak już zostało powiedziane, Marian Galant dał się również poznać jako świetny trener młodzieży. Głównie tej, która piłkarskie szlify zdobywała w biało-czerwono-białych barwach. – Mówiąc najkrócej, to był bardzo w porządku gość. Dobry kolega, a przy tym szalenie pracowity, uczciwy i spokojny. Nie był efektownym trenerem, bo nie krzyczał i nie gestykulował nerwowo w kierunku podopiecznych. Zdaniem niektórych był nawet zbyt cichy jak na szkoleniowca i zbyt mało aktywny przy linii bocznej. A mimo to, z prowadzonych przez niego roczników zawsze wychodziło po kilku bardzo fajnych chłopaków. Dość powiedzieć, że wśród wychowanków Mariana są choćby Adam Marciniak, który obecnie gra w Arce Gdynia, a także Rafał Kujawa, którego nie trzeba chyba przedstawiać bliżej żadnemu kibicowi ŁKS-u – mówi Wiesław Pokrywa, wieloletni koordynator szkolenia młodzieży w Łódzkim Klubie Sportowym. – „Maniek” miał po prostu dobrą rękę do wyławiania talentów i umiał z nimi pracować. Ze swoim bogatym doświadczeniem zawodniczym miał wyczucie w różnych boiskowych sytuacjach i potrafił trafnie przekazywać swoje uwagi podopiecznym. Mówiąc inaczej, umiał dotrzeć do poszczególnych zawodników ze swoimi merytorycznymi uwagami. A zazwyczaj były to uwagi bardzo kluczowe dla danego piłkarza i jego rozwoju.

– Ciągle jeszcze nie mogę się pogodzić z tym, że Marian opuścił nas w tak młodym wieku. 64 lata to przecież dużo za wcześnie, aby odchodzić z tego świata. Brak słów na to, co się stało – przyznaje ze smutkiem w głosie Pokrywa. I trudno nie zgodzić się z tymi słowami. Pośród całego ełkaesiackiego środowiska pamięć o Marianie Galancie na pewno będzie jednak cały czas żywa.

A na mecz z Piastem pamiętajmy wszyscy, aby przyjść chwilę wcześniej niż zwykle, żeby symboliczną minutą ciszy oddać Mu należną cześć…