Przygodę z ŁKS-em rozpoczął od wygranych 13:0 derbów z Widzewem i ten udany debiut okazał się preludium do ciekawej kariery sportowej. Dziś przypomnimy Wam sylwetkę Antoniego Gałeckiego – pierwszego łodzianina na mundialu, bohatera m.in. spod Monte Cassino i ełkaesiaka z krwi i kości, którego ostatnim życzeniem przed śmiercią była runda wokół boiska ŁKS-u.
„Czerwoni nie mieli słabego punktu. Wszystkie linie pracowały znakomicie a ponad poziom całego zespołu wybijali się niezawodny Gałecki na obronie oraz szybki i pełen żywiołowości w grze Król” – podobne do treści tej notatki prasowej recenzje znaleźć można było w latach 20. i 30. po każdym niemal wygranym przez ełkaesiaków spotkaniu. Król stanowił o sile ofensywnej „czerwonej” twierdzy, Gałecki – jak lew jej bronił.
Nikt nie zwracał uwagi
Na świat przyszedł w Łodzi, dokładnie 114 lat temu, 4 czerwca 1906 roku. Po ukończeniu liceum handlowego na życie zarabiał jako biuralista, lecz przedwojenna Łódź zapamiętała go przede wszystkim z gry na zielonej murawie i pokochała jako jednego z „żelaznych beków” ŁKS-u.
Przygodę z piłką rozpoczął w połowie lat 20. ponoć w Harcerskim Klubie Sportowy, by już niebawem wylądować w al. Unii 2 i pozostać tam, z przerwą na drugą wojnę światową, aż do zawieszenia butów na kołku, czyli na kolejnych dwadzieścia lat. Wystąpił w słynnym inaugurującym ligę meczu z Turystami w 1927 roku. Wystąpił i w ostatnim przed wojną meczu ełkaesiaków w ekstraklasie. W sumie w barwach ŁKS rozegrał 211 ligowych spotkań, choć po pierwszych treningach nie wróżono mu sukcesu. „Ginął w tłumie” – twierdzono.
– Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Nikt nie wróżył mi większych osiągnięć. Przełom nastąpił z chwilą zaangażowania do ŁKS węgierskiego trenera Lajosa Czeislera. On otoczył mnie, jak i innych juniorów, właściwą opieką i powiedział, że mogą być ze mnie ludzie – wspominał Antoni Gałecki te swoje niełatwe początki.
Węgier wiedział, co mówi. Przed wojną nie wielu było w naszej lidze tak skutecznych defensorów jak Antoni Gałecki, choć dziś wydawać by się mogło, że te jego 167 cm wzrostu i 66 kilogramów wagi to na tej pozycji warunki niepoważne. Nic bardziej mylnego.
„Talent o bajecznym starcie do piłki”
Istotnie, wedle współczesnych standardów tamci zawodnicy nie należeli do kolosów, lecz pamiętajmy, że od defensorów wymagano wtedy przede wszystkim krzepy, szybkości i zwinności. Publiczność chwaliła zwłaszcza tych, którzy potrafili przerwać akcję rywala efektownym wślizgiem i… wysoko kopnąć piłkę.
Za rosłego zawodnika uznawano wtedy więc już takiego, co mierzył powyżej 165 centymetrów wzrostu. Ludzie byli po prostu niżsi, więc i po boiskach biegały karakany. Antoni Gałecki nie odstawał od rywali, co więcej imponował szybkością, spokojem i umiejętności ustawiania się na boisku, a że przepisy przekraczał rzadko, nawet w dobie starego futbolu i absurdalnego z dzisiejszego punktu widzenia systemu gry (tylko dwójka obrońców!) nierzadko stanowił dla rywala zaporę nie do przejścia. Oczywiście wpierw należało pomóc szczęściu.
– Pilnie uczęszczałem na treningi, skrupulatnie wypełniając polecenia trenera. Mało, niektóre elementy gry przerabiałem nawet dodatkowo w wolnych chwilach. I to gdzie? W domu! – wspominał piłkarz, który w barwach ŁKS zadebiutował 22 listopada 1925 roku w derbowym meczu z Widzewem wygranym przez ełkaesiaków aż 13:0 (sic!), ba, wpisał się nawet na listę strzelców, co potem zdarzać się będzie rzadko.
W kolejnych latach Gałecki stał się jednym z symboli ŁKS-u na równi z ulubieńcami łódzkich kibiców – Władysławem Królem i Karasiakiem.
– Gałecki – to talent, o bajecznym starcie do piłki, orientacji i czystym oraz pewnym wykopie z każdej pozycji i sytuacji. Będąc fizycznie słabym unika starć wręcz z przeciwnikiem, lecz na piłkę idzie zarówno zaciekle, jak i umiejętnie zyskując błyskawicznie na terenie – scharakteryzuje piłkarza dziennikarz „Expressu Ilustrowanego”. Ponoć to właśnie Antoni Gałecki jako jeden z nielicznych potrafił przed wojną wykonać niezwykle kunsztowny wślizg, a była to nie lada sztuka, polegała bowiem na wytrąceniu piłki spod nóg nacierającego rywala wyprostowaną nogą przy jednoczesnym przyklęknięciu na drugiej.
Pierwszy na mundialu
Antoni Gałecki to pierwszy piłkarz ŁKS, a co za tym i pierwszy łodzianin, który zagrał w mistrzostwach świata w piłce nożnej. Zanim do tego doszło ełkaesiak został też olimpijczykiem, zajmując z reprezentacją Polski na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku wysokie czwarte miejsce.
To właśnie podczas tej imprezy, a konkretnie po wygranym koniec końców meczu z Wielką Brytanią, w którym nasz bohater spisał się ponoć fatalnie, otrzymał od dowcipnych kolegów pawie pióro, co miało w przyszłości zachęcić obrońcę do zachowania koncentracji we własnym polu karnym. Piłkarz ŁKS-u omal się wtedy nie rozpłakał, szybko jednak wziął się w garść, pawie pióro potraktował jako szczęśliwy amulet i już w następnym meczu z Austrią rozegrał popisową partię, zamykając tym samym usta krytykom.
Dwa lata później Józef Kałuża zabrał go na mistrzostwa świata we Francji, czyli na pierwszy w dziejach mundial z udziałem „biało-czerwonych”, który w przypadku naszej reprezentacji ograniczył się do zaledwie jednego, ale za to niezwykłego meczu z Brazylią. Oczywiście pierwsze skrzypce grał w tym meczu Ernest Wilimowski, autor aż czterech z pięciu zdobytych przez Polaków goli, ale po drugiej stronie boiska to właśnie Gałecki toczył zacięte pojedynki z wielką gwiazdą Brazylijczyków – Leonidasem.
– Pojedynek ze słynną jedenastką czarnego fenomenu – Leonidasa miał szalenie emocjonujący przebieg i przy większym szczęściu mógł się zakończyć naszym zwycięstwem – wspominał słynny mecz z Brazylią ełkaesiak, który w Strasburgu stworzył parę obrońców z Władysławem Szczepaniakiem z Polonii Warszawa. – Sam Leonidas po skończonym meczu kiwał z uznaniem głową, szczerząc w uśmiechu swe nieskazitelnie białe zęby i mówił, że nie spodziewał się znaleźć w Polakach tak groźnego rywala – dodał obrońca wspominając tamten przegrany a rozegrany 5 czerwca 1938 roku pojedynek z Brazylią.
📆80 lat-tyle minęło od debiutu Reprezentacji Polski na mistrzostwach świata! ⚽️
📆5 czerwca 1938 r. Polacy zmierzyli się z drużyną z Brazylii
Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego @NAC_GOV_PL / Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny – Archiwum Ilustracji pic.twitter.com/NEgOj22sBu
— Ministerstwo Sportu (@SPORT_GOV_PL) June 5, 2018
Nie zapomnieli
Po wybuchu drugiej wojny światowej Antoni Gałecki ruszył na front. Po klęsce wrześniowej przedostał się na Węgry, gdzie został internowany. Zbiegł do Jugosławii, a kiedy i tam wkroczyli Niemcy, przedarł się na Bliski Wschód do armii generała Władysława Andersa. Za udział w walkach pod Tobrukiem i we Włoszech został odznaczony Gwiazdą Afryki i Krzyżem Monte Cassino.
W tym samym czasie w Łodzi trwał dramat polskich mieszkańców. Jego żonę i córkę Niemcy wyrzucili z mieszkania, wcześniej dając pani Gałeckiej godzinę na spakowanie rzeczy. W chwili, gdy Armia Czerwona „wyzwalała” Łódź, piłkarz przebywał w Anglii. Niedługo po tym wrócił do rodzinnej Łodzi, co więcej w wieku 41. lat zagrał jeszcze kilka spotkań w barwach swojego ukochanego klubu pomagając mu w wywalczeniu kwalifikacji do ligowych rozgrywek i chociaż na boisku wciąż spisywał się bez zarzutu, wkrótce jego nazwiska próżno było szukać w pomeczowych relacjach.
Co się stało? Zdaniem badaczy za tym tajemniczym zniknięciem piłkarza ze składu łódzkiej drużyny stały władze. Symbol przedwojennego piłkarstwa, w dodatku żołnierz Andersa z kującym w oczy apologetów komunizmu epizodem w Anglii – nie!, to się nie mieściło w głowach architektów PRL-owskiego ładu. Cóż więc było robić. Antoni Gałecki zakończył karierę sportową i zajął się trenerką.
Drodzy Państwo, na @LKS_Lodz znów można spotkać Antoniego Gałeckiego 😎
Pamiętajmy o zasłużonych piłkarzach spod herbu Przeplatanki! pic.twitter.com/PurnuN5U1O— AW08 (@AW084) June 2, 2020
Przeszłości władze nie zapomniały mu nawet po śmierci. Antoni Gałecki zmarł 14 grudnia 1958 roku w wieku 52 lat, siedem tygodni po tym jak drużyna Władysława Króla, jego przyjaciela z boiska, sięgnęła po pierwszy w historii klubu tytuł mistrzowski. W drodze na cmentarz kondukt pogrzebowy przeszedł obok stadionu w al. Unii 2. Ostatnim życzeniem zmarłego było, aby kondukt ten zrobił również rundę wokół jego ukochanego boiska. Niestety, posłuszna władzy klubowa wierchuszka nie wyraziła zgody, ponoć dlatego, ponieważ uroczystości przewodził ksiądz.
Legendarnego, choć dziś już chyba mocno zapomnianego piłkarza pochowano na Cmentarzu na Mani w Łodzi. Z kolei na Retkini, na osiedlu Nowy Józefów, znajduje się ulica jego imienia. Ełkaesiacy powinni o tym pamiętać.