Myślicie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu? Otóż okazuje się, że najlepiej wychodzi się z nią w al. Unii 2. Oni na przykład poznali się na ŁKS-ie kilkanaście lat temu, a od kilku są małżeństwem. Dziś żadne z nich nie wyobraża sobie życia ani bez tego drugiego, ani bez ŁKS-u.
Marcin pracuje w firmie dostarczającej statystyki „na żywo”, z których korzystają serwisy typu livescore oraz firmy bukmacherskie. Jego żona – Magda – jest księgową w jednej z łódzkich spółdzielni mieszkaniowych. Poznali się kilkanaście lat temu, gdy ona dorabiała jako barmanka w słynnej ełkaesiackiej restauracji „Pierrot”, mieszczącej się w starej trybunie. Pierwsze lody przełamali na wyjazdowym spotkaniu siatkarek ŁKS-u. Potem przyszedł czas na kolejne „randki” – domowe i wyjazdowe mecze piłkarzy. Pobrali się cztery lata temu.
Najpierw terminarz
– Wydaje mi się, że nie ma dnia, żebyśmy nie rozmawiali o ŁKS-ie. Stał się on już tak ważną częścią naszego życia, że nawet nie zauważamy, kiedy rozmowa schodzi na tematy związane z klubem albo Stowarzyszeniem Kibiców, bo i w jego działalność jesteśmy zaangażowani – mówi Marcin.
Oboje przekonują, że od ŁKS-u nie ma wolnego, ba, nie ma od niego nawet wakacji. Żyją więc od meczu do meczu. Jeśli coś planują, to w planach tych zawsze uwzględniają ŁKS. Biuro podróży też odwiedzą dopiero wówczas, gdy poznają terminarz nowego sezonu, bo choć Turcja czy słoneczna Hiszpania kuszą każdego lata, opuszczenia ligowej inauguracji nikt by tu sobie nie potrafił wybaczyć.
– Nie uda się dograć terminów? Nic straconego. Zdarzało się już, że podczas urlopu lub „długiego weekendu” jechaliśmy kilkaset kilometrów na domowy mecz siatkarek bądź piłkarzy i zaraz po nim pokonywaliśmy kolejnych kilkaset kilometrów, ażeby kontynuować odpoczynek. Podróże zagraniczne? Najlepiej z ŁKS-em. Jako, że mecze w piłkarskiej Lidze Mistrzów dopiero przed nami, ostatnio skorzystaliśmy z okazji i odwiedziliśmy z „Łódzkimi Wiewiórami” miejsca, których zapewne nigdy nie mielibyśmy okazji zobaczyć – wyjaśnia Marcin.
Stała
ŁKS jest więc nie tylko dodatkiem od święta. Żyją z nim (i nim) na co dzień, przez cały rok, jakby pod jednym dachem. Niewidzialny lecz tak naprawdę bardzo rzeczywisty gość zawsze czeka obok. Towarzyszy im, gdy oglądają ulubiony serial, jedzą kolację, idą na spacer. Każdy pretekst, żeby napomknąć o klubie jest dla nich równie dobry. Nic w tym zresztą wymuszonego. Po tylu latach ŁKS to oczywistość. Swego rodzaju „stała”.
– Często łapię się na tym, że w pracy, na ulicy lub w domu nucę sobie pod nosem nasze piosenki stadionowe. Na zakupach zawsze pierwszeństwo mają – Rodowite Group, produkty naszych partnerów i sponsorów. A poza tym coś, co zna doskonale każdy kibic. Odliczanie dni do weekendu, czyli do najbliższego meczu piłkarzy lub siatkarek Łódzkiego Klubu Sportowego – wyjaśnia Magda.
Powiedzieć o nich, że to dobrana para, to nic nie powiedzieć. Nikt tu przecież nie wypomni nikomu i imprezy rodzinnej, i kina, i spotkania ze znajomymi, które przepadły z powodu meczu. A jeśli już trafi się jakiś wyjątkowo wredny termin i splot nieszczęśliwych okoliczności, które nie pozwalają przyjść na mecz, zaczyna się dramacik z gatunku tych, które nawet po wielu miesiącach nieznośnie uwierają, zapadając przy tym w pamięci.
– Jeszcze gdy graliśmy w trzeciej lidze zdarzyło się, że ze względu na obowiązki zawodowe nie mogłem pojawić się na kilku meczach piłkarzy. Najgorsza była niesławna ostatnia kolejka. Musiałem relacjonować mecz Lechii Tomaszów Mazowiecki z Drwęcą, a w Warszawie ŁKS walczył o awans z Ursusem. Jak się skończyło, każdy pamięta, ale pomimo tego do dziś żałuję, że nie byłem wtedy z ełkaesiakami w stolicy. Dyskomfort okropny – przyznaje Marcin, a Magda dodaje, że w ostatnich latach opuściła cztery mecze i dziś nadal pamięta, że przebieg pierwszego śledziła w internecie, a relacji z trzech pozostałych słuchała w Radiu Łódź. Te „nieobecności”, choć przecież usprawiedliwione, nie dają spokoju i to mówi o nich chyba jeszcze więcej niż wszystkie mecze, na których przecież zawsze się pojawiają.
Do utraty tchu
Pod wiadomym adresem pojawiają się od trzech lub dwóch dziesięcioleci, ale w swoim gronie – ona, on, ojciec i teść – świętują sukcesy i smucą się po porażkach od kilkunastu lat. Z rodziną – tu szeroko pojętą – ŁKS smakuje wyjątkowo. Każdy kto nieopatrznie zakochał się w jakimś klubie zna to uczucie. Sport to przecież emocje.
– To wspólne doświadczanie meczów ŁKS-u bardzo nas do siebie zbliżyło. Pozwala też radzić sobie ze stresem, a wszyscy wiemy, że w trakcie spotkań emocje mocno się wszystkim udzielają – mówi Magda. Jej mąż podziela tę opinię. – Zawody z udziałem zawodników z przeplatanką na piersi to dla nas coś więcej niż wydarzenie sportowe. To, że tkwimy w tym wszystkim razem na pewno pomaga – zapewnia i raz jeszcze oddaje głos żonie.
– Podczas meczów jestem zafiksowana na punkcie tego, co dzieje się na boisku i niewiele wtedy do mnie dociera, z kolei na meczach wyjazdowych panuje taka atmosfera, że nie potrafię się skoncentrować zupełnie na niczym. W zeszłym sezonie po ostatniej decydującej o awansie siatkarek do finału LSK piłce straciłam na kilka sekund przytomność. To z przejęcia – uśmiecha się Magda.
Wentyl bezpieczeństwa
Na boisku i parkiecie nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli i z tym także należy sobie poradzić. Trafi się więc „szydera”, złośliwość z przymrużeniem oka, zdarzy się i zakląć pod nosem.
– To instynkt obronny. Wentyl bezpieczeństwa. W tym sezonie często pomagał. Wszyscy chcemy dla klubu jak najlepiej, ale jesteśmy tylko ludźmi i w taki właśnie sposób często próbujemy poradzić sobie ze złymi emocjami. Ważne w tym wszystkim jest jednak to, aby nie przekroczyć granicy dobrego smaku. Tak jak w naszej pieśni, po ostatnim gwizdku należy być z drużyną „na dobre i na złe” – zauważa Marcin.
Żadne z nich nie sili się nawet na tzw. „obiektywizm”, bo ich zdaniem to pojęcie z zakresu martwej teorii. Żądać „obiektywizmu” od kibica, który tak bardzo zaangażował się w życie swojego klubu? Przecież to niepoważne. Ważniejsza więc od tych abstrakcyjnych pojęć jest dla nich uczciwość w doświadczaniu ŁKS-u. A każde z nich doświadcza go całym sobą, bo na półśrodki nie ma tu miejsca. Liczą się ŁKS i rodzina, która – i to też ważne – w al. Unii 2 niejedno ma imię.
– Utożsamiam się z hasłem „ŁKS Wielka Rodzina”, dlatego niezależnie od tego czy mecz oglądam z Magdą, teściem, tatą czy znajomymi, zawsze czuję, że przeżywam go z kimś bliskim – wyznaje Marcin.
Zdarte gardła
Każde z nich ma oczywiście swoją listę „TOP” – najlepszych i najgorszych wspomnień. On -wygrany 4:3 w dramatycznych okolicznościach mecz z Cracovią, mistrzostwo Polski siatkarek, czy gwarantujące awans do pierwszej ligi zwycięstwo nad Siarką dwa lata temu, gdy jak mówi – kamień spadł z serca. Ona – wyjazdową wygraną z Lechem 2:1 w 2008 roku po słynnej „ostatniej akcji sezonu” czyli bramce Węgra Gabora Vayera. Ale i tych złych chwil nie zamierzają wypierać z myśli, w końcu i one dopełniają obraz życia prawdziwego kibica. Jest więc tu miejsce na kompromitującą wielkanocną porażkę z Oskarem Przysucha, klęskę 1-7 z Flotą Świnoujście, która w 2012 roku zwiastowała rychły upadek klubu, czy w końcu ostatnie kieleckie rozczarowanie.
Czego nie chcieliby nigdy zobaczyć w al. Unii 2?
– Drużyny złożonej z samych obcokrajowców. Ważne są tu proporcje. O ile piłkarz z zagranicy może zwiększyć poziom sportowy drużyny, to ważne aby się w tym nie zatracić. ŁKS nazwano swego czasu rodzinnym klubem dlatego, ponieważ słynął z wychowanków, a później z polskich piłkarzy, którzy potrafili odbudować tu swoje kariery. Chciałbym dzięki temu móc się z klubem dalej identyfikować – wyjaśnia Marcin i dodaje, że jego pierwszym idolem został Grzegorz Krysiak, a z siatkarek Katarzyna Sielicka. Nietrudno zgadnąć dlaczego.
– Krysiak swoje niedostatki techniczne nadrabiał ambicją. To ełkaesiak z krwi i kości. Sielicka natomiast wróciła do klubu, który ją wychował, pomimo że klub nie grał wówczas w najwyższej klasie rozgrywkowej. Na koniec awansowała jeszcze z ŁKS-em do LSK i zdobyła medal – podsumowuje dorobek swoich ulubionych ełkaesiaków Marcin.
– A ja najbardziej lubiłam zawsze Rafała Niżnika. Pracując w „Pierrocie” poznałam wielu piłkarzy. On jeden wydał mi się wówczas normalnym gościem. Do tego profesjonalista w każdym calu, świetny piłkarz i mistrz Polski z Łódzkim Klubem Sportowym – mówi Magda, dodając, że choć Katariny Lazović nie zna osobiście, odnosi wrażenie, że i z nią znalazłaby wspólny język.
Ultras niepozorny
Magda i Marcin będą z ŁKS-em nadal w „bogactwie i biedzie”. To rzecz pewna. Bez względu na to, czy piłkarze utrzymają się w ekstraklasie i bez względu na to, czy siatkarki za rok znów zdołają powalczyć o medal. Gdybyście ich spotkali na Piotrkowskiej nie uwierzylibyście, że ta dwójka zdziera gardła na meczach ŁKS-u i spędza każdego roku niezliczone godziny w samochodzie, pociągu lub samolocie, aby wspierać sportowców spod znaku przeplatanki wszędzie tam, gdzie akurat rzuci ich los. Żadne z nich ni trochę nie mieści się w powierzchownym, choć lansowanym przez mainstream stereotypie kibica. Na pierwszy rzut oka to przecież fajna para jakich wiele. Młodzi, inteligentni, po szkołach.
– Może i tak, ale na meczach bliżej nam zdecydowanie do ultrasów – śmieje się Marcin. – Dla mnie każdy mecz traci połowę swej wartości, gdy rozgrywany jest bez udziału kibiców. Obawiam się, że przekonamy się o tym już niebawem, po restarcie rozgrywek ekstraklasy przerwanych z powodu pandemii koronawirusa. Kibice, doping, oprawy – wszystko to sprawia, że widowisko sportowe staje się bardziej „zjadliwe” – mówi Marcin, a jego żona dodaje: – Co tu duży kryć, uwielbiam zdzierać gardło. Nie potrafię być tylko odbiorcą widowiska. Muszę nim żyć – wyjaśnia Magda.
Niech żyją ŁKS-em jak najdłużej. Na dobre i na złe.