Aktualności

Tomasz Kos: Fani ŁKS-u zawsze robili super atmosferę | CZ. II

9
12 / 05 / 2020

fot. DFB

Zapraszamy na drugą część wywiadu z jednym z filarów mistrzowskiej drużyny z 1998 roku! W pierwszej części Tomasz Kos opowiadał między innymi o życiu w Niemczech, początkach swojej kariery i pierwszej części pobytu w Łódzkim Klubie Sportowym. W drugiej odsłonie naszej rozmowy przeczytacie np. o pucharowych bojach z ŁKS-em, odpowiedzialności związanej z noszeniem opaski kapitańskiej oraz emocjach towarzyszących grze w reprezentacji.

Nagrodą za ligowy triumf były występy w europejskich pucharach – najpierw egzotyczna podróż do Azerbejdżanu, a potem prestiżowe dwumecze z Manchesterem United oraz AS Monaco. Co z perspektywy lat może pan powiedzieć o tych spotkaniach?

Rewelacja. Z jednej strony trochę szkoda, że trafiliśmy na aż tak silnych przeciwników, a z drugiej móc zagrać przeciwko takim rywalom to piękna sprawa. Nie każdy może przeżyć coś podobnego i zagrać na Old Trafford czy w księstwie Monaco. Mierzyliśmy się z piłkarzami światowej klasy, których wartość liczona była w milionach dolarów. A że przy okazji jako przedstawiciele polskiego futbolu poznaliśmy swoje miejsce w szeregu? No cóż, może wyniki tego nie odzwierciedlały i na papierze fajnie to wyglądało, ale na boisku czuliśmy wielką różnicę. Zwłaszcza grając przeciw „Czerwonym Diabłom” mieliśmy wrażenie, oni działają na drugim biegu. Gdyby wrzucili piąty bieg, to pewnie byśmy się nie odkręcili. My mogliśmy przeciwstawić faworytom jedynie waleczność i nieustępliwość.

Przy której z gwiazd musiał się pan najmocniej napracować?

W Manchesterze grałem jako defensywny pomocnik i muszę potwierdzić, że Ryan Giggs był faktycznie szybszy z piłką niż bez piłki. Dla mnie to było coś niespotykanego, fenomen. Niemożliwy był z niego wtedy zawodnik. Podobnie jak i David Beckham. On od niechcenia potrafił dograć „na nos” piłkę na 70-80 metrów. Dla porównania, ja cieszyłem się, gdy dokładnie dograłem koledze na 30-40 metrów, czyli o połowę krócej. I tak można wymieniać dalej, bo każdy z podopiecznych Alexa Fergusona przewyższał nas w każdej jednej dziedzinie sztuki piłkarskiej. Jako zespół United też funkcjonowali perfekcyjnie. Dość powiedzieć, że już wtedy grali na czterech obrońców.

Choć z zupełnie innych powodów, to wyprawa do Azerów też była chyba niepowtarzalną przygodą?

To prawda. Bardzo nie lubię latać, a to była długa podróż i lecieliśmy tam z kilkoma przesiadkami. W Rosji trzymali nas w samolocie 3-4 godziny podczas tankowania, a upał w środku był taki, że szło ducha wyzionąć, bo klimatyzacja była wyłączona. A ówczesny Azerbejdżan też wyglądał całkiem inaczej niż teraz widzi się na zdjęciach. To był kraj zniszczony działaniami wojennymi i pobyt tam pozwalał docenić to, co mieliśmy już na miejscu w Polsce. Wiele osób mieszkało wtedy w różnego rodzaju namiotach. A nasz hotel był podobno jednym z najlepszych w regionie, ale wcale tego nie było po nim widać.

Pana przygoda z ŁKS-em dobiegła końca na początku 1999 roku, gdy podpisał pan umowę z niemieckim FC Gutersloh. Czym skusił pana ten klub, bo ofert zapewne było więcej?

Nie wiem, czy było więcej zapytań. Gutersloh chciało mnie wypożyczyć na pół roku, a ja stwierdziłem, że do odważnych świat należy i podjąłem wyzwanie. Wyjścia były dwa: albo się pokażę i zostanę w Niemczech na dłużej, albo przekonam się, że się tam nie nadaje i wrócę do ŁKS-u. Poza tym, byłem ciekawy jak naprawdę wygląda życie za naszą zachodnią granicą, a wcześniej znałem Niemcy jedynie z telewizji. Mój jedyny kontakt z tym krajem miał miejsce przy okazji meczu w Pucharze Intertoto z TSV Monachium. Rozjechali nas wtedy, jak chcieli.

Nie licząc spotkań pucharowych, z przeplatanką na piersi rozegrał pan łącznie 71 meczów ligowych. Jakie w pana odczuciu były trzy najlepsze albo najbardziej pamiętne?

Ojej, było parę takich spotkań. Mecz z Legią, wygrany 3:0 w sezonie mistrzowskim u siebie. Zwycięstwo 1:0 z KSZO w Ostrowcu Świętokrzyskim 1:0, które zapewniło nam upragniony tytuł. No i spotkania derbowe, które zawsze były czymś szczególnym – i dla piłkarzy, i dla kibiców. Ale gdybym miał wskazać jeden jedyny mecz, to chyba ten z Legią. Niecodziennie wygrywa się z bezpośrednim rywalem o prymat w lidze w tak efektowny sposób.

Szybko zaaklimatyzował się pan w Niemczech?

Miałem to szczęście, że w Gutersloh grało dwóch zawodników polskiego pochodzenia. Oni mi bardzo dużo pomagali, zwłaszcza w komunikacji z otoczeniem. A właśnie kwestia porozumiewania się stanowiła największy problem przez pierwsze tygodnie. Na początku na pewno byłem trochę stremowany przenosinami. Musiałem się też przyzwyczaić do zupełnie innych treningów, które były dużo bardziej intensywne niż w Polsce. Po 10 dniach zajęć byłem już nieprawdopodobnie zmęczony. A przecież miałem już za sobą wycisk od Leszka Jezierskiego, o którym mówiliśmy w pierwszej części wywiadu. Tutaj te obciążenia miały inny charakter, zajęcia były bardziej nowoczesne. Zacisnąłem jednak zęby i nie poddawałem się.

A dużo minęło czasu, aby opanować język niemiecki?

W Gutersloh przez dłuższy czas nie wiedziałem jeszcze, czy zostanę w Niemczech na stałe. Uczyłem się zatem języka, ale ta nauka szła dość powoli. Szczególnie że z tyłu głowy miałem, iż są w zespole dwaj koledzy, którzy mi zawsze pomogą w razie potrzeby. Przyznam, że najwięcej uczyłem się oglądając telewizję. Zwłaszcza reklamy. Dużo też dawało mi przebywanie z chłopakami z drużyny, bo zawsze mnie ze sobą zabierali. I w pewnym momencie zorientowałem się, że już dużo rozumiem, ale mam jeszcze kłopoty z wysłowieniem się i przekazaniem swoich myśli. Po czterech-pięciu miesiącach wreszcie zacząłem więcej mówić i wtedy już poszło, bariera językowa szybko zaczęła znikać.

W Gutersloh był pan jedynie przez pół roku i nie pomógł uratować tej drużyny przed spadkiem, ale pokazał się pan na tyle z dobrej strony, że umowę zaproponował klub z Norymbergi?

No tak, można powiedzieć, że gra w Gutersloh była dla mnie swego rodzaju trampoliną, aby wyskoczyć w Niemczech jeszcze wyżej. Do Norymbergii trafiłem oczywiście za zgodą pana Ptaka i myślę, że dla nas obu było to korzystne. Jadąc podpisać tam kontrakt, nie myślałem, że spędzę w tym mieście aż pięć lat. Dobrze się tam czułem, trenerzy i koledzy z boiska wierzyli we mnie, więc ten czas minął bardzo szybko.

Cztery z pięciu sezonów może pan chyba uznać za udane?

Po czterech bardzo fajnych latach doznałem niestety kontuzji kręgosłupa i musiałem poddać się skomplikowanej operacji. W pewnej chwili nie było nawet wiadomo, czy będę mógł dalej grać w piłkę, więc nie dziwię się, że klub postanowił nie przedłużać już więcej ze mną umowy. Przez prawie rok poddawany byłem rehabilitacji, trenowałem jedynie indywidualnie i dopiero pod sam koniec sezonu wróciłem do zespołu. Zagrałem w ostatnim meczu od pierwszej minuty i w ten sposób trener Wolf pozwolił mi się pożegnać z klubem. A cała historia z moim urazem zaczęła się znacznie dużo wcześniej, gdy dwa lata przed tym na jednym z treningów wyskoczył mi dysk. Po trzech-czterech tygodniach wszystko wróciło do normy, lecz potem co jakiś czas dolegliwość się odnawiała. I wreszcie doszło do sytuacji, gdy nie traciłem czucie w lewej nodze. Dość wspomnieć, że wbijano mi igłę w nerw, który znajduje się koło kości piszczelowej, a ja na to wcale nie reagowałem. Nagle sytuacja stała się podbramkowa i musiałem czym prędzej trafić na stół operacyjny.

Dodajmy jeszcze, że debiut w Norymberdze miał pan wymarzony, bo okraszony bramką. I, co ciekawe, była to jedyna pana bramka w ciągu pięciu lat dla FCN…

No tak, kilka bramek zdobyłem jeszcze na treningach, ale to się przecież nie liczy. A tak już zupełnie serio, to tamto trafienie zaliczyłem po rzucie rożnym. Jeśli dobrze pamiętam, graliśmy wówczas przeciwko Mannheim, a z narożnika dośrodkowywał Jacek Krzynówek. Wygraliśmy 3:0, więc rzeczywiście miałem tzw. wejście smoka. Pamiętam, że startowaliśmy wtedy z wielkimi nadziejami na awans. Mieliśmy bardzo ciekawy zespół, ale coś jeszcze nie do końca w nim grało i nie osiągnęliśmy celu. Skończyliśmy zmagania ledwie w środku stawki, co w klubie z takimi tradycjami przyjęto w owym czasie jako spore rozczarowanie. Nie pomogła nawet zmiana trenera na Klausa Augenthalera. Z nim na ławce awansowaliśmy dopiero rok później. Muszę przyznać, że był to jeden z lepszych szkoleniowców, z jakimi przyszło mi pracować w piłkarskiej karierze. Z tamtej ekipy bardzo miło wspominam też Andreasa Koepke, który obecnie jestem trenerem bramkarzy w niemieckiej kadrze. Z wieloma zawodnikami z tamtego składu do dzisiaj jestem zresztą w kontakcie. Atmosfera była przednia i to miało duże znaczenie w sezonie, gdy udało nam się powrócić do Bundesligi. Zawsze chętnie wracam do Norymbergii, aby spotkać się ze starymi znajomymi.

Następne siedem sezonów po Norymberdze to dla pana rozdział o nazwie Erzgebirge Aue. Z czasem stał się pan liderem tej drużyny, która w międzyczasie zdążyła zanotować spadek do trzeciej ligi i powrót na zaplecze Bundesligi.

Miałem dwa czy trzy zapytania, ale to ówczesny trener z Aue najmocniej zabiegał o mój transfer. Kontaktował się ze mną przez parę miesięcy i przekonywał do swojej wizji gry. Spodobał mi się jego plan, więc przeniosłem się do „małego Aue w dawnych DDR-ach”. Można powiedzieć, że spiąłem swoją karierę taką klamrą, zaczynając od niewielkich Pniew i kończąc w niewiele większym Aue. Z perspektywy czasu Aue okazało się bardzo dobrym wyborem. A przeżyłem tutaj dosłownie wszystko: zmiany trenerów, spadek do trzeciej ligi, powrót na zaplecze Bundesligi… W Aue poznałem też mnóstwo świetnych osób. Ludzie są tutaj otwarci, aczkowiek twardo stąpają po ziemi.

Był pan kapitanem zespołu, co zawsze dla obcokrajowca jest podwójną nobilitacją. Co oznaczało dla pana bycie kapitanem?

Byłem kapitanem już w Norymberdze, gdy robiliśmy awans, więc można rzec, że przyzwyczaiłem się trochę do noszenia opaski. Ale zawsze jest to duże przeżycie i wyróżnienie, gdy wyprowadza się swój zespół na mecz. Naprawdę piękna sprawa… Bycie kapitanem to według mnie osoba odpowiedzialna za zespół nie tylko na boisku, ale i poza nim. To wewnętrzny głos drużyny w każdych okolicznościach – gdy jest dobrze i gdy jest źle. Kapitan to też swoisty łącznik między trenerem i resztą kolegów z murawy. Moim zdaniem, to nie jest łatwa rola, gdy chce się ją odpowiedzialnie wypełniać. W moim odczuciu kapitan zawsze powinien być wybierany przez zespół, bo to musi być osoba, której koledzy ufają i do której mogą się zwrócić w każdej kwestii. A tymczasem w wielu ekipach kapitan jest z nadania sztabu trenerskiego, co dla mnie nie zawsze się potem sprawdza.

Panu to „kapitanowanie” szło na tyle dobrze, że gdy kończył pan karierę dziewięć lat temu, władze klubu i kibice urządziły panu bardzo uroczyste pożegnanie…

Po siedmiu latach widocznie zasłużyłem na takie miłe chwile. W Aue bardzo ceni się pracowitość i najwyraźniej dostrzeżono ją u mnie. Piłkarsko mogło coś się nie udawać, ale na boisku musiała być walka od pierwszej do ostatniej minuty. Gdy ludzie widzieli, że schodzimy z boiska maksymalnie zmęczeni i po prostu przegraliśmy, bo byliśmy słabsi, umieli to docenić. Nie było gwizdów czy wyzwisk, które spotyka się czasem na innych stadionach. Warto też spojrzeć na frekwencję. Prawie zawsze było na meczach powyżej 10 tysięcy osób, a stadion mógł pomieścić 16 tysięcy przy około 17 tysiącach mieszkańców. Czyli regularnie ponad pół miasta przychodziło nas oglądać, a czasem nawet i prawie wszyscy.

Podczas gry w Niemczech w reprezentacji Polski rozegrał pan trzy spotkania. Zadebiutował w październiku 2000 w meczu przeciwko Islandii w Warszawie. Mówiło się, że był pan bliski wyjazdu na Mistrzostwa Świata w Korei i Japonii w 2002 roku. Faktycznie tak było?

Hm, trzeba o to zapytać trenera Jerzego Engela. Nie zapominajmy, że gdy debiutowałem w kadrze była już niezła ekipa. Wystarczy rzut oka na środek obrony, gdzie grali Tomek Wałdoch i Tomek Hajto, którzy byli znani praktycznie w całej Europie za sprawą gry w Schalke. Cieszę się, że przy takich konkurentach w ogóle mogłem poczuć smak gry w drużynie narodowej. Nigdy nie zapomnę tych emocji, jakie wywołuje w człowieku gra z orzełkiem na piersi. Mimo określonego już doświadczenia ligowego, byłem stremowany tymi występami. Być może z tego powodu nie zagrałem do końca wszystkiego tego, co już potrafiłem. Zwłaszcza przed debiutem stres był o wiele większy niż w przypadku debiutu w ekstraklasie. Szczególnie przeżywałem moment odśpiewania hymnu. Nie zwracałem uwagi na to, że oglądają mnie miliony ludzi przed telewizorami. Za to te dźwięki „Mazurka Dąbrowskiego” – trudno do końca wytłumaczyć to, co dzieje się wtedy w głowie zawodnika.

Czuje pan lekki niedosyt, jeśli chodzi o ten reprezentacyjny wątek swojej kariery?

Nie. W ogóle nie oglądam się za siebie. Z każdej sytuacji zachowuję tylko te dobre wspomnienia i nie spekuluję: co byłoby gdyby… Nie ma sensu zadawać sobie miliona pytań, na które nie ma pełnej odpowiedzi. Lepiej patrzeć przed siebie, żeby jak najlepiej wykorzystać każdy kolejny dzień.

Ma pan teraz kontakt z dawnymi kolegami z ŁKS-u?

Mam jeszcze w telefonie numery do Tomka Lenarta i Grzegorza Krysiaka, ale już bardzo dawno ze sobą nie rozmawialiśmy. Pourywały się te kontakty, gdy każdy zaangażował się w swoje sprawy, swoje rodziny i swoje życie.

A nie czuje się pan generalnie trochę zapomniany? Bardzo mało pana w mediach…

Trochę tak się samo to ułożyło, a trochę to skutek moich wyborów. Ponad 20 lat nie ma mnie w kraju, więc siłą rzeczy wiele osób zdążyło o mnie zapomnieć. Dopóki grałem, niektórzy dziennikarze się odzywali po wywiad albo komentarz do jakiejś sprawy. Później zainteresowanie moją osobą zanikło, a ja nie jestem i nigdy nie byłem osobą, która co parę dni musi zobaczyć siebie na łamach gazet czy w Internecie. Cenię sobie prywatność i nie potrzebuję rozgłosu za wszelką cenę. Z tego samego powodu nie ma mnie też w mediach społecznościowych, które generują popularność wielu osób.

A w łódzkich czasach często mylony był pan z Tomaszem Kłosem, bo ktoś niedokładnie usłyszał albo zapamiętał wasze nazwiska?

Tak, te pomyłki były na porządku dziennym. Często nas mylili, zwłaszcza że graliśmy na podobnych pozycjach. Szybko do tego przywykliśmy i później już po prostu się z tego śmialiśmy, gdy następowały kolejne pomyłki. Nie mieliśmy z tym żadnego problemu.

Rekreacyjnie kopie pan teraz jeszcze piłkę od czasu do czasu?

Przed wybuchem pandemii graliśmy z kolegami co czwartek. Trochę za tym tęsknię, ale mam nowe zajęcie i nie narzekam na brak ruchu. Trzy miesiące temu przygarnąłem bowiem ze schroniska psa przeznaczonego do uśpienia i jemu poświęcam teraz mnóstwo czasu i uwagi. Zajmowanie się nim wiąże się między innymi z długimi spacerami, bo to pies myśliwski, którego „skreślono” w trakcie tresury, bo bał się huków i wystrzałów. Wychodzę z nim minimum trzy-cztery razy dziennie na dwór i bynajmniej nie są to krótkie przechadzki. Te nasze wspólne wędrówki bardzo fajnie mnie relaksują. Lubię tak odejść od komputera, zostawić telefon w domu i ruszyć z moim psiakiem przed siebie na godzinę czy nawet półtorej. Mam ogromną satysfakcję, gdy widzę, jak przy odrobinie opieki zmienia się zachowanie tego zwierzaka. Od małego wychowywałem się z psami, ale później ze względu na cotygodniowe wyjazdy z domu na mecze nie mogłem sobie pozwolić na luksus posiadania czworonoga. Teraz znów mogę i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Choć cały czas nie mogę zrozumieć, dlaczego we Francji chciano go uśpić i gdyby nie interwencja niemieckiego schroniska, to pewnie tak by się stało.

A kiedy ostatnio był pan w Łodzi?

Wieki temu. Bo chyba tak można nazwać czas, kiedy odbywało się pożegnanie Tomka Kłosa. Ale regularnie śledzę w Internecie to, jak miasto się rozwija. Widzę, że realizowane są kolejne inwestycje. W tym ta najważniejsza dla kibiców ŁKS-u…

No właśnie, planuje się pan pojawić na jakimś meczu przy al. Unii po dobudowaniu brakujących trzech trybun?

Bardzo bym chciał przyjechać. Z pewnością będzie to dla mnie ogromna podróż sentymentalna.

A skoro już o planach mowa… Na stałe planuje pan mieszkać w Niemczech czy na emeryturę zamierza pan wrócić do Polski?

Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Już choćby sytuacja z koronawirusem pokazuje, że ciężko wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Nie wiem, jak dalej potoczy się moje życie i nie nastawiam się na nic konkretnego. Chyba już jako piłkarz nauczyłem się żyć przede wszystkim dniem dzisiejszym. Niczego zatem nie wykluczam, ale też niczego nie przesądzam.

Śledził pan perypetie ŁKS-u, skutkujące wycofaniem klubu z rozgrywek, a także późniejszą odbudowę?

Trudno było przejść obojętnie wobec doniesień, które napływały z Łodzi. Ale pocieszałem się tym, że już nie takie kluby potrafiły się wydźwignąć z podobnych tarapatów. Gdy upadniesz, musisz umieć się podnieść. I ŁKS się podniósł, co bardzo mnie cieszy.

Na koniec – ma pan jakieś przesłanie do fanów ŁKS-u?

W pierwszej kolejności chcę wszystkim podziękować za te ładne lata, które przeżyłem w Łodzi. To były piękne czasy – tak dla mnie, jak i dla wszystkich kibiców ŁKS-u. Fani ŁKS-u zawsze potrafili zrobić super atmosferę, dzięki czemu dużo łatwiej i przyjemniej nam się grało. Do dziś pamiętam Galerę i mam nadzieję, że już wkrótce ŁKS znowu będzie się bił o najwyższe cele. Na razie szczytem marzeń jest oczywiście pozostanie w ekstraklasie, ale cały czas jest to zadanie jak najbardziej do wykonania przez moich młodszych kolegów. Mocno trzymam za nich kciuki!


Rozmawiał: Bartosz Król


Sponsorzy główni

Sponsorzy

Partner strategiczny

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partner techniczny

Partner medyczny