Meczom ŁKS-u z Legią, które po drugiej wojnie światowej długo sprowadzały się wprost do sportowej rywalizacji Łodzi z Warszawą, zawsze towarzyszył dodatkowy dreszczyk emocji. Nie inaczej będzie w niedzielę 10 grudnia, gdy drużyny zmierzą się po raz pierwszy na kompletnym stadionie Króla.
Ceniony publicysta „Przeglądu Sportowego”, inż. Jerzy Grabowski, stwierdził przed laty, że trzy czwarte widzów piłkarskich „patrzy na zawody przez szkiełka własnej sympatii lub antypatii” i w przypadku takich spotkań jak mecze ŁKS-u z Legią widać to było zawsze wyraźnie, a temperaturę tej wyjątkowej futbolowej rywalizacji podnosiły dodatkowo międzymiastowe niesnaski, nierzadko też polityka, a i niestety bywało i tak, że różne zakulisowe sprawy i tragiczne wydarzenia.
Cóż więc z tego, że piłkarska stolica nie darła kotów z Łodzią tak jak chociażby swego czasu z Wielkopolską (ech, te dzielnicowe podziały), skoro i tak nie zawsze było nam po drodze. Zaczęło się już w latach 20., gdy warszawskie kluby (i nie mamy tu na myśli akurat Legii) zaczęły podkradać Łodzi co lepszych zawodników (prawda, że za przyzwoleniem tych łódzkich), co w erze futbolu oficjalnie amatorskiego, budziło niesmak. Doszło nawet do tego, że jeden ze stołecznych działaczy uknuł w związku z tym misterną intrygę: wybrał się do Łodzi, a stamtąd podając się za Lodzermenscha, wysłał pewnemu piłkarzowi depeszę zawierającą kłamliwą informację o odwołaniu zawodów i po to tylko, aby ten wziął udział w jakimś warszawskim meczu.
O tym, że Legia (a i pozostałe stołeczne drużyny) działały na wyobraźnię łódzkich kibiców świadczy chociażby to, że już niemal sto lat temu, czymś, co dzisiaj zwykliśmy nazywać pociągiem specjalnym, na mecz z Legią w Warszawie kibice ŁKS-u wybrali się w liczbie niespełna tysiąca głów i chociaż dzisiaj nikogo to nie dziwi, wówczas była to inicjatywa w kraju bardzo rzadko spotykana. Nie inaczej było po wojnie, choćby w latach 50., gdy na Stadionie Dziesięciolecia mecz z Gwardią obejrzało według różnych źródeł – od kilku do kilkunastu tysięcy kibiców z Łodzi (a jedna z gazet podała nawet liczbę 20 tysięcy!).
– Dziesięć tysięcy kibiców ŁKS na Łazienkowskiej brzmi dziś niedorzecznie, prawda? A tyle pojawiło się tamtego dnia w stolicy. Miałem wtedy tylko dziesięć lat, ale ojciec zabrał mnie na ten mecz. To był niezwykły wyjazd. Całą drogę na Łazienkowską spędziłem w… koszu motocykla Junak z kaskiem orzeszek na głowie. Na trybunach panował niewyobrażalny ścisk. Pamiętam, że kibice raczyli się tradycyjną piersióweczką i kiełbasą zwyczajną zawiniętą w „Głos Robotniczy”. Sam mecz przegraliśmy co prawda 1:3, ale cieszę się, że mogłem wziąć w tym udział – Paweł Lewandowski, znany kibic ŁKS-u, wspominał mecz z Legią w 1971 roku.
Właśnie wtedy, tj. mniej więcej w latach 60. i 70., mecze ŁKS-u z Legią stały się czymś więcej niż sportową rywalizacją, na co okoliczności natury polityczno-urzędowej, pozwalające klubom wojskowym pod pretekstem odbycia „służby dla kraju” skaptować do swoich zespołów zdolnych piłkarzy, z pewnością mocno wpłynęły. Debiutujący w ekstraklasie w barwach ŁKS-u Kazimierz Deyna jest tego przykładem (choć pewnie dobrze się stało, bo popularny „Kaka” naprawdę dobrze poczuł się w Warszawie i nie bez powodu do dziś jest uznawany za legendę Legii), a że takich przypadków było więcej, temperatura rosła. Zresztą, nawet Robert Grzywocz, jeden z „Rycerzy Wiosny” trenera Władysława Króla, choć szanował wszystkich bez wyjątku rywali, a i tego szacunku uczył potem swoich podopiecznych jako trener młodzieżowych drużyn ŁKS-u, przyznał kiedyś w prywatnej rozmowie, że komu jak komu, ale za „wojskowy klub” nie potrafiłby trzymać kciuków.
Zapewne dlatego 20 listopada 1976 roku po wygranym 3:2 meczu z Legią w Łodzi tłum rozentuzjazmowanych kibiców „Rycerzy Wiosny” udał się pod sekretariat klubu na ulicę Piotrkowską, obwieszczając przy tej okazji w centrum wszystkim jego mieszkańcom, że lider pierwszej ligi „mieszka” w Łodzi i pokonał właśnie Legię. Zwycięstwo nad stołeczną drużyną ważyło po prostu więcej. Podobne emocje wzbudziło wśród ełkaesiaków zwycięstwo 4:1 nad Legią 22 sierpnia 1987 roku w obecności 27 tysięcy widzów, 3:0 z mistrzowskiego sezonu w 1998 roku, gdy w palącym słońcu zbliżyliśmy się do drugiego w historii klubu tytułu, czy zwycięstwa 2:1 w 1995, 1997 i 2006 roku.
W niedzielę 10 grudnia znów sportowa Łódź zmierzy się na boisku z Warszawą i chociaż żyjemy dziś w innych czasach, także ten mecz jest czymś więcej niż tylko walką o ligowe punkty. I o tym, jak ważne to wydarzenie, warto przekonać się na własnej skórze, dopingując łodzian z trybun stadionu Króla. Ten Wasz pozytywny doping jest nam zresztą w starciu z Legią niezbędny.
1. Nos Jezierskiego, czyli 3:2
Jeden z najlepszych meczów jednej z najlepszych w historii naszego klubu drużyn, która co prawda z różnych względów niczego ważnego nie wygrała w lidze, lecz wiele z jej spotkań do dziś jest wspominana z rozrzewnieniem przez starszych kibiców. To z Legią, rozegrane w 1976 roku, miało niezwykłą oprawę, zgromadziło 20 tysięcy kibiców, a piłkarze na czele ze Stanisławem Terleckim też nie zawiedli, dziękując sympatykom za ich głośny doping kapitalnym widowiskiem. ŁKS prowadził z Legią 2:0, potem goście wyrównali, lecz koniec końców trenerski nos Leszka Jezierskiego i strzał Jana Marchewki (który chwilę po wejściu na boisku zdobył bramkę), przechyliło szalę zwycięstwa na naszą stronę.
2. Trybuny eksplodowały, czyli 4:1
Na ten mecz z Legią w 1988 roku postanowili wybrać się nawet ci, którzy po raz ostatni pojawili się tutaj pod koniec lat 50, kiedy Jezierski z Grzywoczem zdobywali mistrzostwo Polski (w sumie aż 27 tys. widzów!). Ale i rywal zrobił w tym przypadku swoje, zastanawiali się więc łódzcy kibice, czy uda się powstrzymać Dariusza Dziekanowskiego, czy Ryszard Robakiewicz poradzi sobie z Pawłem Janasem, a Stanisław Terlecki i Jacek Ziober zdołają wyprowadzić w pole dwóch najlepszych bocznych obrońców w kraju, kadrowiczów Wojciecha Łazarka – Dariuszów Wdowczyka i Kubickiego… A potem trybuny, jak napisał sprawozdawca „Dziennika Łódzkiego” – „eksplodowały”, a podopiecznym trenera Jezierskiego wciąż było mało. Skończyło się na 4:1, więc red. Andrzej Szymański sparafrazował słynny nagłówek Jerzego Zmarzlika: „Czapki z głów panowie! Tak właśnie grał i walczył zespół ŁKS!”, ba, nawet Paweł Zarzeczny z „Piłki Nożnej” życzył łodzianom: – „Niech wam się to wygrywanie nie znudzi!”.
3. Zemsta Mięciela, czyli 2:1
Opromieniony awansem do Ligi Mistrzów mistrz Polski miał w Łodzi w starciu ze słabo spisującym się na początku sezonu ŁKS-em zainkasować kolejny komplet punktów, ale srogo się rozczarował. Okazało się bowiem, że walczący tego dnia jak lwy ełkaesiacy, dowodzeni przez trzech niechcianych w Legii piłkarzy – Marcina Mięciela, Grzegorza Wędzyńskiego i Zbigniewa Robakiewicza, nie tylko są w stanie dotrzymać kroku „skazanej na sukcesy” Legii, ale nawet mogą ją pokonać. „Słowa dużego uznania należą się całej łódzkiej drużynie za podjęcie bardzo ambitnej, pełnej poświęcenia i skutecznej walki, z bardziej renomowanym rywalem” – napisał po tym spotkaniu sprawozdawca „Expressu Ilustrowanego”. Warto również wspomnieć o zwycięstwach 2:1 w 1997 roku po kapitalnym widowisku oraz wygranej 2:1 w 2006 roku.
4. Tytuł na wyciągnięcie ręki, czyli 3:0
Przedostatnia kolejka, mistrzostwo Polski na wyciągnięcie ręki, 25 tysięcy na trybunach. Z taką niecierpliwością na gola nie czekano w Łodzi chyba jeszcze nigdy, ale on padł w końcu, bo Leszek Jezierski wziął odpowiedzialność na swoje barki, a w końcówce spotkania trafił wraz z Władysławem Soporkiem jeszcze raz. Po tym drugim trafieniu, jak napisał red. Władysław Lachowicz: „szał radości był tak wielki, iż rzucali się na siebie w objęcia ludzie, którym zwykły przypadek wyznaczył sąsiedzkie miejsca. W morzu odkrytych głów, bo kapelusze i czapki fruwały w tym momencie w górze, dostrzegliśmy przedstawiciela łódzkiego Orbisu. Pokazał na palcach datę, później południowy kierunek i wreszcie zaginając ręce w łokciach zaczął naśladować pracę lokomotywy. Sygnalizacja była aż nazbyt jasna, aby nie zrozumieć jej właściwego sensu. A więc jedziemy do Zabrza”. Dodajmy, że w tym Zabrzu kilka dni później ŁKS zdobył mistrzostwo Polski, z kolei 40 lat później, też po zwycięstwie 3:0 nad Legią (w 1998 roku po golach Tomasza Kłosa, Mirosława Trzeciaka i Rafała Niżnika) otworzyliśmy sobie drogę do tytułu w podobny sposób.
5. Nikt się nie spodziewał takiego kontruderzenia, czyli 4:2
I jeszcze jeden dramatyczny mecz z niezwykle udanego dla ełkaesiaków, bo zakończonego trzecim miejscem w lidze i zdobyciem pucharu Polski sezonu. 30 czerwca 1957 roku do Łodzi przyjechała Legia Warszawa, aktualny wówczas mistrz Polski. Już po trzech minutach spotkania „Wojskowi” prowadzili 2:0 i wydawało się, że jest po zawodach. ŁKS nie zamierzał się jednak poddawać i i dopingowany przez dwadzieścia tysięcy sympatyków ŁKS-u rozkręcał się z minuty na minutę. W kierunku bramki Legii sunęła akcja za akcją, skończyło się na 4:2 dla łodzian.