Klub

ŁKS, The Beatles i Święty Graal – cz. II

18.01.2019

18.01.2019

ŁKS, The Beatles i Święty Graal – cz. II

Zapraszamy na drugą część wywiadu z Andrzejem „Żuk” Żukiewiczem, wokalistą zespołu The Bootels i wiernym fanem Łódzkiego Klubu Sportowego.


Na jakiej pozycji grał pan w ŁKS-ie?

Byłem pomocnikiem, który nieźle grał głową. Potem trenerzy przesunęli mnie na prawą obronę. Marek Dziuba z kolei, zanim stał się obrońcą, był najpierw napastnikiem. To był taki nasz Gerd Muller, który wyczyniał nieprawdopodobne rzeczy z piłką. Do dziś pamiętam jak po jednym z meczów trener Lachowicz wskazał Marka w szatni i powiedział do nas, żebyśmy zapamiętali nazwisko Dziuba i tego chłopaka, bo „on kiedyś zagra w reprezentacji Polski”. Mieliśmy wtedy po 14 lat… Szacunek dla pana Lachowicza, że potrafił tak pokierować Markiem, iż spełniła się ta przepowiednia.

Do tej pory utrzymuje Pan kontakt z Markiem Dziubą?

No jasne. Pewnie dlatego, że obaj jesteśmy tzw. chłopakami z podwyrka. Nie z podwórka, a właśnie z podwyrka, bo tak się mówiło w Łodzi na kamieniczne podwórka. Czasem się śmieje, że jesteśmy takimi chłopakami jak z filmu „Paragon gola”. Jest mi bardzo miło, że Marek, choć jako piłkarz przeszedł bardzo długą drogę, to mimo wszystko po latach pamiętał mnie z tych dziecięcych czasów. A ja, mając 21 lat, za pośrednictwem Pagartu, jako zawodowy muzyk wyjeżdżałem już na kontrakty do krajów Europy Zachodniej. Zawsze jednak, kiedy wracałem na chwilę do Łodzi, odwiedzałem obiekt przy Alei Unii. Zawsze interesowałem się losem klubu oraz jego wynikami – i tak jest do dzisiaj. Muszę jednak w tym miejscu podziękować Jackowi Bogusiakowi, który w kluczowym dla losów ŁKS-u momencie namówił mnie, tak samo zresztą jak Mariana Lichtmana i Jacka Bieleńskiego, aby w jeszcze większym stopniu zaangażować się w tworzenie ełkaesiackiej muzyki.

Mogę jedynie trochę żałować, że do dziś nie zachowała mi się na pamiątkę żadna koszulka z czasów trenowania w ŁKS-ie. Ale trzeba pamiętać, że ówczesne stroje były zdecydowanie gorszej jakości niż obecne, a często dostawaliśmy już mocno zużyte komplety, na których kolor czerwony był już co najwyżej kolorem różowym. Tak ten materiał był już sprany i powyciągany. Choć dla nas i tak był to powód do dumy: móc założyć taki trykot z przeplatanką. Najważniejszy był ten wiatr w płucach i możliwość obcowania z grupą kolegów z drużyny. Pamiętam, że nasze mecze często rozgrywaliśmy na boisku Bawełny przy ulicy Ogrodowej. Dzisiaj to nie do pomyślenia, ale byliśmy wtedy do tego stopnia zafascynowani futbolem, że oglądaliśmy nie tylko mecze pierwszej drużyny ŁKS-u, ale też juniorów i innych starszych roczników. Widać było, że ci chłopcy już dużo umieją. Imponowały nam też ich sylwetki. Aż trudno uwierzyć, że w tamtym okresie ŁKS nigdy nie zdobył mistrzostwa Polski…

A jak wyglądała Pana droga muzyczna po odejściu z ŁKS-u?

Chodziłem do Szkoły Muzycznej II stopnia na ulicę Gdańską, która wtedy była połączona z Akademią Muzyczną, do klasy Włodzimierza Skowery. Dzisiaj w wyższej szkole muzycznej klasa muzyczna jest nazwa jego imieniem. Dla mnie to była wielka nobilitacja dostać się do tej szkoły, a później utrzymać się w niej i ją ukończyć. Powiem tylko, że na pierwszym roku na perkusji były tylko dwa wolne miejsca. Jak łatwo zatem policzyć w całej szkole wszystkich perkusistów było razem 10 czy 11. Bardzo wąskie, elitarne grono. Każdy z uczniów tej szkoły szybko się usamodzielniał, bo było wtedy bardzo duże zapotrzebowanie na muzyków grających wszystkie gatunki. Takim oknem na świat dla nas był Pagart – Polska Agencja Artystyczna. Sam na pierwszy kontrakt wyjechałem w wieku 21 lat do NRD, gdzie po roku zarobiłem na profesjonalny instrument, który miał wartość naprawdę dobrego samochodu. Potem na chwilę wróciłem do kraju, ale szybko pojawiły się nowe oferty zagraniczne i tak kolejno „cumowałem” w RFN, Szwajcarii, Holandii, Skandynawii, Jugosławii.

Czyli żył Pan trochę jak piłkarz, który co roku czy co dwa lata wiąże się umową w jakimś nowym dla siebie miejscu na świecie?

Otóż to. A w międzyczasie założyłem rodzinę, co zbiegło się z tęsknotą za tym, aby po graniu na mniejszych estradach zachodnich zaistnieć gdzieś znowu na większej scenie w kraju. No i wtedy nadeszła propozycja z grupy Rezerwat. To był 1986 rok, w którym ukazał się największy hit tej grupy: „Zaopiekuj się mną”, a także kilka już dziś trochę zapomnianych utworów jak „Parasolki”, „Szare gitary” czy „Boję się”. Graliśmy wtedy bardzo dużo koncertów – od festiwalu w Sopocie po muzykę filmową. Po tamtym okresie zostało kilka fajnych pamiątek w postaci EP-ki czy tzw. long-playa, ale przy takim rockowym dokazywaniu trudno było w Polsce związać koniec z końcem, więc znów zmuszony byłem wyjechać i zarobić coś w zagranicznej walucie. Wylądowałem w Skandynawii – najpierw w Finlandii, a potem w Szwecji – gdzie odkułem się finansowo, ale po paru latach znowu ogarnęła mnie nostalgia za krajem i graniem czegoś dla szerszej grupy odbiorców. Tak chęć rockowego grania, gdy już się u człowieka pojawi, jest niczym choroba, której nie da się już wyleczyć. Powiem tak: gdy graliśmy w Dolinie Charlotty przed dziewięcioma tysiącami ludzi, to po bisach – które zagraliśmy jako pierwszy support w historii tego festiwalu – z dużym żalem schodziłem ze sceny. Bo dla takiej publiczności w tak dobrze nagłośnionym miejscu to można grać przez całą noc i człowiek nie miałby pewnie dosyć, gdyż wtedy nie zwraca się uwagi na narastające zmęczenie.

Prywatnie, jakiej muzyki najchętniej pan słucha – np. w domu i w samochodzie? Kto, poza The Beatles, należy do grona pana ulubionych wykonawców?

Uwielbiam powracać do starych czasów. I nie chodzi tylko o nagrania The Beatles i solowej twórczości każdego z tej wyjątkowej czwórki. Bo bardzo lubię też Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath, Pink Floyd czy Jethro Tull. Do tej twórczości mam ogromny sentyment. Ale chętnie sięgam też po współcześnie tworzące grupy – jak Coldplay, Arctic Monkeys, The Killers czy moje ostatnie odkrycie w postaci zespołu Greta Van Fleet. To amerykańska grupa, ale w składzie z osobami polskiego pochodzenia, z czego jestem bardzo dumny.

Słuchając nowych grup cały czas się czegoś uczę. Czasami w środku nocy słuchając jakiegoś kawałka potrafię wychwycić zagranie na bębnach, które nie daje mi spokoju i staram się je zapamiętać, aby kiedyś przy okazji wykorzystać. Na tym też poniekąd polega nasze przekładanie The Beatles na język współczesny – na dodawaniu energii i tego pierwiastka młodości. Wyobraźcie sobie, jakby Mozart, Bach czy Strauss posłuchali teraz swoich utworów w wykonaniu współczesnych filharmoników. Idę o zakład, że byliby zachwyceni jak świeżo brzmi ich muzyka. Odfrunęliby z radości. To wszystko idzie bardzo mocno do przodu i trzeba być non stop czujnym, aby nie zostać w tyle za trendami.

Jakie motto przyświeca na co dzień muzykom The Bootels?

Praca, praca i jeszcze raz praca. Cały czas mam w uszach słowa jednego z moich wykładowców, który mówił nam: „Kiedy nie będziesz ćwiczył przez tydzień, to tylko ty będziesz o tym wiedział. Kiedy nie będzie ćwiczył przez dwa tygodnie, to będziesz o tym wiedział ty i ja. Ale kiedy nie będziesz ćwiczył przez miesiąc, to będą już wiedzieli wszyscy, którym przyjdzie cię słuchać”.

Dlatego, mimo lat doświadczeń, systematycznie pracujemy. Co najmniej raz w tygodniu spotykamy się na próbach. Bardzo poważnie traktujemy też sprawy sprzętowe. Mamy własną salę prób, mamy kilka zestawów sprzętu, z których korzystamy w zależności od potrzeb. Ten sprzęt jest naprawdę z najwyższej półki. Że wspomnę tylko o wzmacniaczach, o jakich się ludziom w naszym kraju nie śniło – są wśród nich takie, które były robione na specjalne zamówienie dla Erica Claptona, przez legendarną w branży firmę Matchless. Ja gram z kolei na perkusji Ludwiga, chyba jedynej takiej w tej części Europy. To taki sam zestaw, na jakim grał Jon Bonham z Led Zeppelin. Przezroczysty wielki bęben z wykończeniami w kolorze bursztynowym.

Jesteście perfekcjonistami w każdym calu?

Jak widać. Ale efekt jest później taki, że szanujący się kolekcjonerzy płyt The Beatles mają też nasze płyty. Są tacy, którzy uważają, że nie wolno nic z tą muzyką robić i basta. Ale są też i tacy, którzy potrafią docenić to nasze „mieszanie” w dźwiękach czwórki z Liverpoolu. Jeden z największych znawców twórczości The Beatles, czyli Piotr Metz, który dostał kiedyś pocztówkę od Johna Lennona i ma jego prace plastyczne, zainteresował się naszą muzyką. Wspomagał nas przy nagraniu drugiej płyty, co jest kolejnym dowodem na to, że nasza działalność ma sens i warto ją kontynuować. Od Piotra usłyszeliśmy nawet, że jesteśmy jedynym zespołem grającym muzykę The Beatles, którego on może słuchać poza samym oryginałem.

A zdarza się Panu czasami przejść się po klubach muzycznych, żeby posłuchać co mają do zaoferowania ci, którzy dopiero próbują zaistnieć w branży muzycznej?

Niekoniecznie. Jeśli gdzieś idę, to na koncert kogoś, z kim miałem gdzieś kiedyś okazję pracować. Przykładowo, od lat przyjaźnię się z Felicjanem Andrzejczakiem, więc jeżeli tylko gra on gdzieś w okolicy, zawsze z przyjemnością pojawiam na jego występie. Co do młodych kapel, nie mam za bardzo czasu na takie wyjścia. Inna sprawa, że w Łodzi nie ma zbyt wielu miejsc, gdzie mógłbym posłuchać na żywo te gatunki, które najbardziej lubię. Parę razy zrobiłem sobie taką klubową trasę, ale to, co usłyszałem, nie porwało mnie w żaden sposób. Brakuje mi w mieście takich klubów z prawdziwie rockowym rodowodem…

Po tylu latach na scenie jest Pan pewnie bardzo wymagającym słuchaczem?

My z kolegami z zespołu po prostu inaczej słuchamy nagrań. I rozumiemy się przy tym bez słów. Wystarczą dwa spojrzenia, żebyśmy wiedzieli, o co chodzi. A potem zaczynają się wnikliwe analizy. Ot, takie nasze skrzywienie zawodowe. Nie zawsze jest to dobre, ale my już inaczej nie potrafimy. Czasem bywa to irytujące dla naszego towarzystwa, ale te nawyki mamy jeszcze z czasów szkolnych, gdy obowiązkowo musieliśmy chodzić na zajęcia z literatury muzyki. Już wtedy wiedzieliśmy jak powinny brzmieć poszczególne instrumenty i to nam zostało do dzisiaj. Staramy się z tym nie wychylać, ale czasami męczy mnie to, że ktoś nie ma wstydu i próbuje z siebie robić wielką gwiazdę, gdy tak naprawdę powinien się zamknąć w garażu i nie wychodzić dopóki nie nauczy się czegoś konkretnego. A u nas niestety często jest tak, że ktoś opanuje parę akordów i już robi z siebie super gwiazdę. Smutne to, bo potem cały rynek wygląda tak, a nie inaczej. Ale jeśli kogoś stać na wypasiony wzmacniacz albo dobrą gitarę, to jeszcze nie robi z niego muzyka przez duże „M”. Gdy założymy świni siodło, nie zostanie rumakiem…

Piłkarze czy trenerzy też inaczej od zwykłego kibica oglądają mecze, bo doszukują się w nich różnych niuansów…

I dlatego na meczach piłkarskich uwielbiam słuchać prawdziwych znawców. A takimi są dla mnie świetni przed laty zawodnicy, których nie brakuje na widowni przy Alei Unii. Mówię choćby o wspomnianym już Marku Dziubie, Mirku Bulzackim czy Marku Chojnackim. Dla mnie to zaszczyt, że mogę teraz powiedzieć, że te osoby są moimi kolegami. Po godzinach spędzonych z nimi na oglądaniu meczów ŁKS-u szybko potrafię się zorientować, kto ma naprawdę pojęcie o futbolu, a komu się tylko wydaje, że takowe posiada. Dlatego czasem wyłączam telewizor, kiedy widzę parę osób, które mienią się być ekspertami, a tymczasem od słuchania ich więdną mi uszy i robi mi się słabo.

I tak oto płynnie wróciliśmy do spraw związanych z ŁKS-em. Czwarte miejsce na finiszu rundy jesiennej z jednopunktową stratą do miejsca premiowanego awansem do Ekstraklasy przyjął pan z radością czy, mimo wszystko, z lekkim niedosytem po trzech remisach na koniec roku?

Po awansie do pierwszej ligi, jak wiele chyba osób, chciałem, aby ŁKS okrzepł na tym poziomie i w ciągu dwóch, trzech lat wskoczył do Ekstraklasy.  Ale po tej jesieni okazało się, że jak na realia tej ligi, ŁKS już teraz gra bardzo dobrą piłkę i jest realna szansa na to, aby wiosną zameldować się znowu w krajowej elicie. Na boisku są dobrzy zawodnicy, a w gabinetach mądrzy ludzie, którzy trzymają umiejętnie stery. Dlatego w grudniu faktycznie pojawił się lekki niedosyt, bo tych punktów mogło być co najmniej o kilka więcej. Gdyby nie bramki tracone w ostatnich minutach, bylibyśmy w tabeli teraz tuż za Rakowem. Chłopakom za minioną rundę należą się wielkie brawa, bo spowodowali, że w sercach kibiców pojawił się optymizm, jakiego dawno nie było. Sam fakt, że nikogo już tutaj pierwsza liga nie zadowala i wszyscy marzą o Ekstraklasie, o czymś świadczy. Cieszy mnie bardzo takie ambitne podejście do sprawy.

A kogo obawia się pan najbardziej w walce o powrót do ligowej elity?

Zacznę od tego, że według mnie przewaga Rakowa nad grupą pościgową jest za duża wobec tego, co ten zespół pokazywał na boisku. Myślę, że 2-4 punkty przewagi to byłoby realne odzwierciedlenie sytuacji. Ale nie 11. Poza Rakowem, najgroźniejsza będzie Stal Mielec. Między naszą trójką rozstrzygnie się kwestia awansu.

Patrząc indywidualnie, postawa którego z ełkaesiaków zrobiła na panu największe wrażenie w minionym półroczu?

Jest kilku piłkarzy, których bardzo lubię. Od Michała Kołby w bramce, przez Maksa Rozwandowicza na obronie, po Wojtka Łuczaka w pomocy. Do tego jeszcze dodałbym Daniego Ramireza, Rafała Kujawę i Patryka Bryłę, na których też zawsze można liczyć. Zresztą, co tu dużo gadać, ten zespół jest tak dobrany, że lubię cały obecny skład. Cieszy mnie, że skończyły się już czasy dużej rotacji i nie ma co rundę kadrowej rewolucji.  No i fajnie, że coraz więcej znaczą w zespole młodzi chłopcy z Łodzi i okolic, na czele z Piotrkiem Pyrdołem i Jankiem Sobocińskim. Mam nadzieję, że z każdym rokiem takich zdolnych nastolatków będzie coraz więcej w drużynie ŁKS-u. Na spotkaniu wigilijnym obserwowałem wszystkich zawodników i aż miło było na nich patrzeć. Widać po nich, że to są piłkarze w stylu zachodnim. Kiedyś oglądając mecze w Łodzi i za granicą czułem różnicę w przygotowaniu fizycznym poszczególnych zawodników. Wtedy wydawało mi się, że niemieccy piłkarze to istni atleci w porównaniu do polskich. Teraz nie mam już na szczęście takiego wrażenia.

I z optymizmem patrzy pan w przyszłość klubu?

A dlaczego nie? Podczas spotkania wigilijnego przy Alei Unii miałem okazję porozmawiać nieco dłużej z trenerem Kazimierzem Moskalem i muszę przyznać, że bardzo się cieszę, iż ktoś taki jest teraz szkoleniowcem ŁKS-u. Ten człowiek ma w sobie naprawdę ogromny potencjał i już zresztą widać, jak poukładał drużynę. Uważam, że pod jego dowództwem „Rycerze Wiosny” jeszcze wiele dobrego zdziałają. Oby tylko jak najmniej było takich wpadek jak z Bytovią. Nie boję się stwierdzić, że dzień tamtej przegranej był najgorszym dla mnie dniem w ubiegłym roku. Nie zasłużyliśmy wtedy na porażkę, a jednak zostaliśmy bez punktów. No cóż, lata mijają, a ja jestem dalej bardzo emocjonalnie związany z klubem i bardzo przeżywam każdy mecz. I raczej to już się nie zmieni.

ŁKS jest trochę jak The Beatles?

Coś w tym jest, bo wokół obu tych marek funkcjonuje bardzo mocno zżyta społeczność. Z takimi zagorzałymi fanami pamięć o The Beatles nigdy nie zaniknie, bo będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie. I to samo dotyczy ŁKS-u: sympatia do tego klubu przechodzi z generacji na generację i dzięki temu ten klub przetrwał już dwie wojny światowe, okres komunizmu i szereg wewnętrznych zawirowań. ŁKS to jedna z tych organizacji, wokół których od ponad wieku skupia się życie miasta.

Z The Beatles i muzyką jest podobnie. Dla mnie ich twórczość od małego była swoistym drogowskazem tego, co chcę robić i jak chcę grać. W wieku siedmiu lat miałem już w ręku płytę „Please, please me”, wychowałem się na tych dźwiękach, towarzyszyły mi one przez całe życie i w końcu przyszedł moment, że swoją karierę zamykam grając muzykę The Beatles i pisząc piosenki dla ŁKS-u na bazie swoich dotychczasowych muzycznych doświadczeń. Nie chciałem napisać pierwszego lepszego utworu, który mi wpadnie do głowy, bo wiedziałem, że brać kibicowska jest bardzo wyczulona na prawdziwe emocje zawarte w utworze. To jest taki szczególny miernik umiejętności tworzenia muzyki i pisania tekstów. Oni natychmiast bezbłędnie to weryfikują. Dlatego naprawdę cieszę się, że mecze przy Alei Unii otwierane są „Zawsze był i jest ŁKS”, bo to oznacza, że mój pomysł został zaakceptowany. Chciałbym, aby podobnie było z „Rodowitymi”. Wszystkie trzy zwrotki i refren zostały napisane z głębi serca, ale muszą to jeszcze zaakceptować kibice. A jeśli stanie się tak się Łodzi, to równie dobrze ta piosenka zostanie przyjęta też w Liverpoolu czy innym europejskim mieście o bogatej piłkarskiej tradycji.

Uszami wyobraźni słyszy Pan swoje piosenki śpiewane na europejskich arenach?

Ten numer, zaśpiewany chóralnie, nie brzmiałby gorzej niż „You’ll Never Walk Alone”. Bo on powstał na tej samej bazie. Gwarantuję, że Anglicy wysłuchaliby „Rodowitych” albo „Zawsze był i jest ŁKS” i bardzo im by się te kawałki spodobały. Na tym polega całe zadanie – stworzyć coś, co będzie miało swoją wartość. Nie jest sztuką napisać byle jaki utwór. Sztuką jest napisać piosenkę, która ma sens. Która ma kręgosłup. A ŁKS też ma to „coś”. Ma kręgosłup. To nie jest klub, który został nadmuchany jak figurka reklamująca bank czy pizzerię i z której po meczu uleci powietrze. W ŁKS-ie jest kręgosłup i tu wszystko ma już znamiona współczesnego profesjonalizmu. I to pod każdym względem – od struktury klubu, poprzez marketing, po bazę treningową. Nim się obejrzymy, możemy walczyć o najwyższe cele. Ale, tak jak z wychowaniem człowieka, na żadnym z etapów rozwoju nie wolno zaniedbać żadnego z elementów. Dlaczego w Polsce tyle klubów balansuje teraz na granicy upadku? Bo nie miały one takiego sztywnego kręgosłupa, a na domiar złego skupili się wokół nich ludzie, których interesowały jedynie prywatne korzyści. Klub bez kręgosłupa, swojej tożsamości i grupy wiernych kibiców nie przetrwa próby czasu. ŁKS ma armię oddanych kibiców i mogę przyjmować zakłady, że kiedy zostanie oddany cały nowy stadion, to będzie tu jedna z najlepszych frekwencji w Polsce. Widzę to po swoich znajomych i ich znajomych, którzy z niecierpliwością czekają na zbudowanie tych trzech brakujących trybun. Na razie ten stadion wciąż nie jest skończony i dlatego wiele ludzi nie przychodzi na mecze. Lecz, jak zaznaczam, to się zmieni wraz z ukończeniem całej inwestycji, która znowu posłuży kilku pokoleniom łodzian.

Ma Pan jeszcze jakieś pozamuzyczne i pozapiłkarskie pasje?

Przede wszystkim czytanie dobrych książek. Ostatnio nie mam jednak na to zbyt dużo czasu. Uwielbiam też spacery po lesie. A gdy przychodzi sezon na grzyby, to już w ogóle potrafię nie wychodzić z lasu przez długie godziny. Znikam w nim wtedy, kiedy tylko mogę. Inna sprawa, że jak człowiek tak się dotleni i wyciszy, to wówczas wiele pomysłów mu wpada do głowy. Tak powstał między innymi refren do „Rodowitych”. Był taki moment, że wyskoczyłem niczym Archimedes z wanny, bo mnie nagle olśniło. A czekałem na taką chwilę wenę dosyć długo. Długo też szukałem barwy instrumentu, który nadawałby się, żeby na nim zagrać intro. Aż w końcu wymyśliłem gitarę 12-strunową. Chciałbym też jeszcze raz nagrać „Zawsze był i jest ŁKS” – z innymi instrumentami niż w pierwotnej wersji. Mam już nawet chytry plan, jak ponownie nagrać intro, ale nie wiem, czy uda mi się to zrealizować, bo wtedy takie nagranie musiałoby się odbyć poza granicami naszego kraju. Bo u nas, nad Wisłą, takich instrumentów niestety nie ma…


Rozmawiał: Bartosz Król