Drużyna

Heliodor Konopka. Wywiad nieautoryzowany

09.12.2020

09.12.2020

Heliodor Konopka. Wywiad nieautoryzowany

fot. NAC / Heliodor Konopka

Chcecie poznać jednego z najsłynniejszych poprzedników Tomasza Salskiego? Heliodor Konopka rządził ŁKS-em wiele lat. W rocznicę jego urodzin zachęcamy do lektury niecodziennej „rozmowy” z legendarnym, chociaż dziś już zapomnianym prezesem łódzkiego klubu.

„Niestrudzony szermierz wychowania fizycznego jest duszą i sercem ŁKS-u” – pisał o nim przed wojną „Przegląd Sportowy” i nie było w tym stwierdzeniu krzty kurtuazji. Nazywano go „mężem opatrznościowym ŁKS-u” i „łodzianinem z krwi i kości”, bo z naszym miastem oraz ŁKS-em związany był całe życie. Prezesował ukochanemu klubowi w latach 20., 40. i 50. Za jego kadencji łodzianie zdobyli krajowy Puchar i mistrzostwo Polski, więc nie znać nazwiska Heliodora Konopki ełkaesiakowi zwyczajnie nie wypada.

– Pana przygoda z ŁKS-em rozpoczęła się w zupełnie innej Łodzi, w innych czasach, tak naprawdę w zgoła innym świecie.

– Nie da się ukryć. Jaś Jarkiewicz, który grał w pierwszej drużynie ŁKS-u, powiedział kiedyś, że nasza jedenastka rekrutowała się z dzieci rodziców tzw. pracującej inteligencji, którym nie kapało po brodzie. Było biednie, a Łódź była miastem kontrastów. Bogactwa, ale przede wszystkim wszechobecnej nędzy.

– Piłka nożna była nową grą. Pierwszych piłkarzy ŁKS-u nazywano cyrkowcami. Z pana też kpiono?

– Oczywiście, ale nie przejmowałem się docinkami. W moim przypadku ta wielka przygoda rozpoczęła się w okolicach placu Dąbrowskiego. Tam, panie, gdzie dziś wznoszą się mury Teatru Wielkiego było przed laty boisko i tam też właśnie rozgrywano najważniejsze mecze piłkarskie. Pewnej niedzieli, działo się to w roku 1909, poszedłem na mecz z Józkiem Filipińskim, kolegą ze szkoły. Grał ŁKS. Ludzie, którzy na ulicy spotkali zmierzających na boisko ełkaesiaków wyzywali ich od wariatów, ale mnie ta gra od razu bardzo się spodobała.

– Wtedy połknął pan piłkarskiego bakcyla?

– Tak, bo opuszczaliśmy boisko z postanowieniem zawiązania drużyny piłkarskiej przy naszym Gimnazjum Polskim Towarzystwa „Uczelnia”, czyli obecnym I LO im. Mikołaja Kopernika. Znaleźliśmy gromadę chłopców, która z entuzjazmem odniosła się do – jak wtedy mawiano – kopania piłki. Już w 1910 roku mieliśmy własną drużynę, w której zająłem odpowiedzialną funkcję kapitana. Nie byliśmy wyjątkiem. W tym samym czasie powstały inne szkolne drużyny. Tej ze Szkoły Handlowej kapitanował Czekalski, z kolei wodzirejem drużyny Szkoły Zgromadzenia Kupców został Kowalski. Wszystkie wziął pod opiekę ŁKS.

– A pan został ełkaesiakiem…

– Jesienią 1910 roku w naszym gimnazjum pojawił się profesor wychowania fizycznego z Krakowa. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że to Bernard Miller, pierwszy kapitan słynnej Cracovii, najlepszej podówczas drużyny na ziemiach polskich. W każdym razie ten profesor z Krakowa postanowił dołączyć do naszej drużyny, a wkrótce, podczas meczu ze Szkołą Handlową, zwrócił na niego uwagę inżynier Zenon Sienkiewicz z ŁKS-u. Rok później nasze szkolne drużyny przestały istnieć, ale Miller, a wraz z nim i my, dołączyliśmy do ŁKS-u. Wkrótce pojawili się w klubie kolejni zdolni chłopcy – Filipiak i Kafanek z Gimnazjum Polskiego, Żakiewicz ze Zgromadzenia Kupców i Czekalski z Lewalskim ze Szkoły Handlowej.

– Pan również reprezentował barwy ŁKS-u na boisku?

– Występowałem w rezerwach. Moja kariera, panie, była krótka. W pierwszym zespole rozegrałem tylko jeden mecz i to w charakterze bramkarza, chociaż w rezerwach ganiałem na prawym skrzydle. Niestety, podczas jednego z treningów nabawiłem się kontuzji nogi. Potem wyjechałem na studia do Krakowa, gdzie pracowałem aktywnie we władzach krakowskiego AZS-u. Rozbrat z piłką nie trwał jednak długo, choć na boisko już nie wróciłem.

– W tym samym mniej więcej czasie ŁKS otrzymał swoje pierwsze boisko przy ul. Srebrzyńskiej.

– Tak było, ale chwilę po tym wybuchła wojna. W jej trakcie drużyna podupadła, jednak w życiu sportowym miasta nadal odgrywała ważną rolę. ŁKS jest jedynym łódzkim klubem, który wytrzymał wszystkie te straszne próby czasu i przetrwał. Inne kluby zginęły.

– Pana, zdaje się, nie było wtedy w Łodzi.

– Kiedy wybuchła pierwsza wojna wszechświatowa rzuciło mnie w głąb Rosji, a tam panie – jak to często bywa – raz na wozie, raz pod wozem, błąkałem się przez cztery lata po olbrzymich obszarach naszego wschodniego sąsiada. Po zakończeniu wojny wróciłem do kraju i ŁKS-u. O karierze sportowej ze względu na wspomnianą kontuzję mogłem zapomnieć, ale przecież potrzebni byli działacze. W 1922 roku stanąłem na czele komisji sportowej przy ŁKS-ie, a jednocześnie pracowałem w łódzkim związku piłkarskim. Trzy lata później powierzono mi funkcję prezesa ŁKS-u.

fot. NAC / Członkowie zarządu Łódzkiego OZPN w 1936 roku. Heliodor Konopka (siedzi trzeci od lewej); w górnym rzędzie: Wawrzyniec Cyl (drugi od prawej)

– W ponoć osobliwych okolicznościach…

– Miałem w klubie dużo pracy, ale niespecjalnie interesowała mnie wtedy polityka. Kiedy tamtego dnia odbywało się walne zebranie, w pokoju obok grałem w ping-ponga z trenerem Czeislerem. Nagle wpadł do nas Jaś Jarkiewicz i zawołał na cały głos: „Heluś, zostałeś prezesem ŁKS-u!”.

– W tamtym czasie ŁKS miał więcej przyjaciół czy wrogów?

– Zależy, panie, jak patrzeć. Na przykład nieprzyjaźnie odnosiły się do nas inne łódzkie kluby, bo ŁKS był czołową siłą miasta. Związek też nam rzucał kłody pod nogi. Przed powstaniem ligi wiele razy traktował nas źle. Mieliśmy jednak za sobą najgorętszą publikę w kraju. Przychylnością darzyło nas też wojsko, zwłaszcza pułkownik Stefan Iwanowski, szef sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu Nr IV w Łodzi. Na zrozumienie mogliśmy ponadto liczyć w miejskim samorządzie, a z lojalnością odnosiła się do naszych zamierzeń również łódzka prasa.

– Prezesował więc pan ŁKS-owi, był kierownikiem sekcji piłkarskiej, a jednocześnie działał w związku piłkarskim. To za pana kadencji nasz klub wraz z innymi „buntownikami” poszedł na wojnę z PZPN-em?

– Tak powstała liga. To był, panie, nieprzyjemny rok w światku piłkarskim, choć już wcześniej zanosiło się na burzę. Nie mogliśmy się porozumieć w niczym z łódzkim związkiem, którym rządzili swego czasu ludzie wrogo do nas nastawieni. PZPN z kolei zawsze szanowaliśmy, ale nie oznacza to, że chowaliśmy się z jego krytyką. A było za co krytykować. Nastąpił rozłam. Ówczesny prezes PZPN-u, doktor Edward Cetnarowski, nie chciał się zgodzić na powstanie ligi, ale jego sprzeciw na niewiele się zdał. Do ligi przystąpiły wszystkie liczące się kluby, wyłączając z tego Cracovię. Przystąpiliśmy do niej i my. Wierzyliśmy, jak to powiedział jeden z działaczy Warty, że stworzenie polskiej ekstraklasy pozwoli wyrobić wśród siebie kunszt piłkarski, a z przyszłych ligowców godnych reprezentantów barw polskich. W związku z tym w naszym mieście obok ŁOZPN-u powstała w tym czasie Łódzka Liga Piłki Nożnej, której zostałem prezesem. W jej skład weszły wszystkie kluby oprócz Widzewa i Klubu Wojskowego. Na szczęście, kilka miesięcy później doszło do pojednania z PZPN-em. Liga została, a ja zacząłem pracować w ŁOZPN-ie.

– Ciekawe, że już wtedy, a mam tu na myśli dwudziestolecie międzywojenne, też próbowano podnieść poziom sportowy ekstraklasy reorganizując system rozgrywek. Pan na przykład bardzo krytycznie wypowiadał się o podzieleniu ligi na dwie grupy, do czego doszło w 1933 roku.

– Z niedomagań tamtego systemu wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, jednak uważałem, że jeśli mamy zdecydować się na poczynienie zmian, to nowy projekt winien dawać nam pewność, że będzie lepszy od dotychczasowego stanu rzeczy. Tego, niestety, nie mogłem się dopatrzeć w tym pomyśle. Okazało się, że miałem rację, bo liga w tym kształcie rozegrała tylko jeden sezon. Ważne jest jednak co innego. Członkowie Ligi muszą mieć równe obowiązki i równe prawa – oto kardynalna zasada na jakiej oparte winny być zmiany. System rozgrywek „każdy z każdym” wypełniał niemal całkowicie sezon i to zawsze było jego zaletą, albowiem większa część klubowych ligowych nie mogła pozwolić sobie na luksus wypełnienia wolnych terminów za pomocą sprowadzania drużyn zagranicznych.

– Jeden z pomysłów reformy, którego był pan cichym orędownikiem już w latach 30., polegający na podzieleniu ligowców po sezonie zasadniczym na grupę mistrzowską i spadkową nie wypalił także w naszych czasach, bo za chwilę wrócimy do tradycyjnego grania „każdy z każdym”.

– Panie, wtedy było inaczej. Nie można tego porównywać. Wtedy uważałem, że najważniejsze jest zmniejszenie ilości klubów w lidze do dziesięciu. To prawda, że byłem też orędownikiem reformy ligowych rozgrywek i rywalizacji w grupie spadkowej i mistrzowskiej. Zmniejszylibyśmy dzięki temu liczbę uciążliwych wyjazdów, przez które klubom dostawało się przed wojną mocno po kieszeni. Eliminacje dawały gwarancję tego, że tytuł mistrza przypadnie najlepszemu spośród sześciu najsilniejszych zespołów i że najsłabsza wypadnie z ligi. Wszystko to mogło pobudzić kluby do wysiłku, każdemu musiałoby przecież zależeć ażeby w rozgrywkach eliminacyjnych zająć najwyższe miejsce, co z kolei dawało gwarancję podniesienia poziomu sportowego i tego, że w obu grupach każdy będzie walczył z każdym jak równy z równym. Projekt miał swoje wady, ale uważałem, że zasługiwał na uwagę.

– Za pana pierwszej kadencji ŁKS okrzepł jako etatowy ligowiec. W Łodzi pod względem popularności nie miał sobie równych.

– Powstanie sekcji piłkarskiej zbiega się z datą założenia klubu, gdyż w pierwszych latach istnienia ŁKS był klubem wybitnie piłkarskim. Potem, choć uprawiano tutaj wiele innych dyscyplin, też otaczaliśmy piłkarzy pieczołowitą opieką. Zapewne zapyta pan, dlaczego? Ano, ze względu na walory sportowe i popularność tej dyscypliny wśród społeczeństwa. Pamiętam, co o piłce nożnej powiedział kiedyś nasz trener, Lajos Czeisler.

– Co powiedział? Co waszym zdaniem czyniło z piłki najpopularniejszy sport?

– Jego zdaniem, a ja się z tym zgadzałem, przede wszystkim to, że w piłce obraz zmienia się co sekundę, tworząc w duszy dziwny kalejdoskop uczuć, wynik zaś końcowy „matchu” tworzy wrażenie samo dla siebie nieraz zupełnie inne od doznawanego podczas gry. Nerwy nie tylko gracza, ale i publiczności, tej klubowo zwłaszcza zaangażowanej, pozostają przez cały czas w najwyższym napięciu i trzeba mieć odpowiednio silną konsystencję nerwową, ażeby pewnym zawodom przypatrywać się do końca. Tak to ujął. I dodał jeszcze, że piłka uczy solidarności i przywiązania do barw czyli lojalności.

– Przed wojną nierzadko to pan jako kierownik sekcji ustalał skład, bo taki był wówczas zwyczaj. Motywowaniem drużyny Heliodor Konopka też się zajmował?

– Zdarzało się. W 1925 roku zakwalifikowaliśmy się do półfinałów mistrzostw Polski. W grupie trafiliśmy na Wisłę Kraków i AKS Królewska Huta. Dwa mecze w Łodzi wygraliśmy, na trzeci pojechaliśmy na Śląsk. Pamiętam, że dzień przed tamtym pojedynkiem spotkałem w hotelu prezesa AKS-u. – „Wygramy z wami różnicą co najmniej siedmiu bramek” – oznajmił dumnie, a ja tylko grzecznie się ukłoniłem i poszedłem w swoją stronę. Przekazałem słowa prezesa AKS-u naszym chłopakom i to był strzał w dziesiątkę. Do przerwy AKS szturmował naszą bramkę z pasją, ale to nasz wypad zakończył się golem. Po zmianie stron i zdobyciu drugiej bramki rywal rozkleił się zupełne. My natomiast graliśmy jak z nut. Skończyło się 3:0 dla ŁKS-u. Szkoda jedynie, że w decydującym o mistrzostwie grupy meczu z Wisłą nie udało się wygrać.

– Dziś w ŁKS-ie silny akcent stawia się na Akademię ŁKS-u i szkolenie młodzieży. Pan był jednym z pierwszych, który podkreślał znaczenie takiego szkolenia.

– Tak naprawdę jako pierwszy na szkolenie młodzieży zwrócił nam uwagę Lajos Czeisler. Ten węgierski trener oddał nam nieocenione zasługi. Zwrócił baczną uwagę na naszych maluczkich, uważając słusznie, że należycie wyćwiczony narybek jest przyszłością klubu. Zmontowane przez niego drużyny rezerwowe były ogólnie podziwiane. Trzecia drużyna wyróżniała się wysoką techniką i pięknym stylem gry. To tam rozwinęły się talenty Gałeckiego, Jasińskiego, Cicheckiego, Jańczyka, Feji, Stollenwerka, Lucjana Radomskiego, Trzmiela i wielu innych. Czeisler był oddany klubowi całą duszą. Z jednej strony srogi nauczyciel. Z drugiej – oddany przyjaciel. Bardzo wysoko oceniałem też pracę wiedeńczyka Józefa Linzmayera, Emila Loeby’ego i naszego Zygmunta Otto.

– To prawda, że wspomnianego Antoniego Gałeckiego, pierwszego ełkaesiaka na piłkarskich mistrzostwach świata, chciał pan swego czasu przeflancować na napastnika?

– Panie, niewielu pamięta, że próby z Gałeckim w ataku naprawdę dały pomyślny wynik. Z nową dla siebie rolą napastnika oswoił się prędko i co ciekawsze, od razu był bardziej wartościową jednostką w naszej ofensywie. Gałecki miał dużo zacięcia dla gry zespołowej i sądziłem, że przy swej nieprzeciętnej technice będzie się nadawał na kierownika ataku. Zasłynął jednak jako obrońca i na tej obronie koniec końców pozostał.

– ŁKS zawsze stawiał na wychowanków?

– Zawsze wiedzieliśmy, że to właściwa droga, ale oczywiście bywało z tym różnie. W latach 30., zastanawiając się nad ustaleniem składu drużyny ligowej, dochodziłem do coraz to przykrzejszych wniosków, że słabo stoimy z rezerwami, największą więc troską klubu było wychowanie sobie narybku, na którym chcieliśmy budować swą przyszłość. W tym celu przydzieliliśmy wszystkim drużynom specjalnych opiekunów, czyli znanych graczy z pierwszego zespołu.

– Dziwi pana, że dziś w Polsce na młodych nie stawia się tak chętnie jak kiedyś; że wprowadza się ich do kadry stopniowo.

– Nie, bo podobnie było wtedy. Zawsze byłem optymistą. W latach 30. może bardziej niż kiedykolwiek, posiadaliśmy bowiem rzeczywiście pierwszorzędny i wiele obiecujący narybek, który w każdej chwili można było wprowadzić do reprezentacyjnej jedenastki. Ba, ŁKS miał wtedy niemalże dwie równe sobie drużyny. Z drugiej jednak strony materiał był to – owszem – na tyle wyszkolony, że mógłby grać w drużynie ligowej, gdyby jeszcze tylko był dostatecznie rozwinięty fizycznie. Z tym było gorzej. Często, panie, musieliśmy takiego młodego jakiś czas oszczędzać, gdyż zbyt szybki awans na ligowca może niejednemu zaszkodzić w dalszej karierze piłkarskiej.

– W lidze graliście nieprzerwanie od jej powstania aż do 1938 roku. Kraków słynął z finezyjnej gry w stylu wiedeńskim. Lwów – z bardziej bezpośredniej gry, dziś powiedzielibyśmy, że na modłę angielską. A ŁKS?

– ŁKS wiele nauczył się od Krakowa i chyba zawsze bliżej mu było do niego, ale nigdy nie grał tak jak słynąca z niezliczonych krótkich podań Cracovia. O nas mówiło się, że jesteśmy ze stali. Pamiętam, jak pewien dziennikarz napisał, że „ŁKS nie ma złych dni. ŁKS nie ma nastrojów, ŁKS nie wie, co to dąsy boiskowe”. Byliśmy solidnymi rzemieślnikami.

– Przed wojną zabrakło kropki nad „i”, czyli choćby jednego spektakularnego sukcesu w lidze. Najbliżej było w 1932 roku, gdy długo walczyliście o mistrzostwo Polski. Skończyło się na wysokim czwartym miejscu.

– Tamten rok dał nam wiarę we własne siły, więc potem wprowadziliśmy tylko w niektórych wypadkach młodszy element, który już dojrzał zupełnie. Bardzo ważna była dla mnie stabilizacja i dlatego w naszym składzie zmieniało się niewiele. Wtedy, panie, na przykład wyglądało to tak: Mila na zmianę z Frymarkiewiczem pilnowali bramki. Obaj byli równej klasy. W obronie para internacjonałów Karasiak i Gałecki, wymieniana przez Radomskiego. Z linią pomocy było trochę gorzej, gdyż nie wiedzieliśmy, czy zrezygnować z Trzmiela, którego ówczesna kondycja fizyczna i samopoczucie nie były zadawalające. Próba wystawienia Welnitza na pozycji środkowego pomocnika odpowiedziała w zupełności moim oczekiwaniom. Po nabraniu doświadczenia jak należy grać z atakiem, Welnitz miał być pełnowartościowy zawodnikiem, zwłaszcza, że miał on zawsze najlepszą zaprawę zimową. Atak w składzie: Durka, Herbstreit, Tadeusiewicz, Sowiak i Król też wyglądał obiecująco. Słabym punktem ataku był swego czasu jego kierownik, ale ŁKS-owi potrzebny był w pierwszym rzędzie dobry lewy łącznik. Króla musieliśmy przesunąć na  skrzydło, gdyż z jednej strony przez to Herbstreit miał zapewnione dobre centymetry, a z drugiej, w wypadku gdyby Król zagrał na środku lub na lewym łączniku byłyby obawy dysonansu, przez zetknięcie się z Herbstreitem.

– Dziś w każdej niemal wypowiedzi ludzi futbolu pobrzmiewa nuta kurtuazji. Pan nie gryzł się w język. Nawet w życzeniach noworocznych nie zwykł się pan cackać. Mówię tu już o latach 50., gdy po raz trzeci został pan wybrany prezesem klubu. Z pana, szanowny panie prezesie, niezwykle praktycznym był człowiek.

– Niektórych to dziwiło, ale życzenia noworoczne dla łódzkich sportowców zaczynałem od spraw materialnych. Tak, najwięcej pieniędzy, bo są one niezbędne na postawienie sprawy szkoleniowej młodzieży na właściwym poziomie. Bardzo trudno było wtedy znaleźć źródło dochodu na prowadzenie akcji szkoleniowej. A zatem pieniądze, pomysł i praca. To najważniejsze.

– A pamięta pan, czego życzył w prasie trenerom na rok 1958?

– Żeby wreszcie zabrali się solidnie do pracy nad pogłębieniem swoich wiadomości fachowych, bo na tym wózku, który ciągnęliśmy wtedy, nie dało się daleko zajechać. Czasy były inne. Jeszcze wcześniej, przed wojną, mogłem nazwać Tadeusiewicza „flegmatycznym” napastnikiem. Mogłem wypomnieć Trzmielowi złe przygotowanie fizyczne. Nikt, a przynajmniej nie tak często jak dziś, nie obrażał się z tego powodu.

– Wielu tym zdolnym zawodnikom karierę przerwała wojna. Pan również doświadczył jej piekła na własnej skórze. Wpadł pan w niemieckie łapska, ale nikogo nie wydał.

–  W trakcie okupacji zaangażowałem się w działalność konspiracyjną. W 1943 roku został aresztowany i wkrótce wywieziony do obozu koncentracyjnego. W Mauthausen-Gusen byłem świadkiem śmierci mistrza Polski, znanego boksera ŁKS-u, Adama Seweryniaka, którego Niemcy zmuszali w Auschwitz do udziału w pokazowych walkach bokserskich. Zawsze ciężko mi się o tym mówiło. Ja cudem przeżyłem to piekło. On skonał z wycieńczenia niemal na moich rękach, kilka tygodni przed wyzwoleniem.

– Po odzyskaniu wolności wrócił pan do Łodzi?

– Panie, natychmiast do niej wróciłem. Z obozu przyjechałem do Łodzi na początku czerwca 1945 roku. Następnego dnia byłem już na meczu ŁKS-u. Ciągnie wilka do lasu, więc i mnie ciągnęło do mojego klubu. Sam jeszcze nie wiedziałem, co zrobię ze swoim życiem, gdy zaproponowano mi pracę w ŁKS-ie i łódzkim związku piłki nożnej.

– W 1948 roku został pan ponownie wybrany na prezesa klubu. Ta kadencja trwała jedna krótko.

– Władze państwowe postanowiły, że wszystkie kluby zostaną przypisane do stowarzyszeń sportowych. Trafiliśmy pod skrzydła Zrzeszenia Sportu „Włókniarz” i przez kilka lat klub występował pod nazwą „Włókniarza Łódź”. Nie mogłem się z tym pogodzić i na znak protestu odszedłem. Zawsze mówiłem: ŁKS to ŁKS. Oczywiście pomagałem klubowi nadal, ale z oddali. Wróciłem w 1957 roku. Do ŁKS-u, nie do Włókniarza.

– W 1957 roku, akurat wtedy gdy trener Władysław Król stworzył słynną drużynę „Rycerzy Wiosny”, został pan prezesem klubu po raz trzeci. Ustabilizował pan klubowe finanse.

– W drugiej połowie lat 50. byliśmy klubem samowystarczalnym. Oczywiście, że samodzielnie nie mogliśmy pozwolić sobie na przeprowadzenie różnego rodzaju inwestycji, ale jeżeli chodzi o życie poszczególnych sekcji, to miały one zapewnioną egzystencję. Nie da się ukryć, że dzięki piłkarzom i dochodom z ich meczów. Nie bez powodu prasa pisała, że pozostałe nasze sekcje żyły na garnuszku futbolistów. Pracy było dużo. Przygotowywaliśmy się do obchodów 50-lecia klubu, zwiększaliśmy liczbę miejsc na wałach stadionu, oprócz tego zabiegaliśmy o podłączenie obiektu do miejskiej sieci wodociągowej, bo najbardziej we znaki dawał nam wtedy otwarty ściek biegnący między terenem kolejowym a stadionem, który zatruwał powietrze. Wszystko to kosztowało wiele pracy i pieniędzy.

– Piłkarze też kosztowali. W tamtym czasie oficjalnie po boiskach biegali amatorzy, choć w rzeczywistości zawodnicy byli opłacani. Pan mówił o tym publicznie.

– Tak, panie, bardzo się o tym dużo pisało, tak zresztą jak przed wojną, gdy wyglądało to dość podobnie. Pod koniec 1957 roku wydawało się, że sprawa jest załatwiona. Postanowiliśmy przejść na zawieranie pisemnych umów, ustalając zobowiązania zawodnika do klubu i odwrotnie. Doszliśmy też do porozumienia co do wysokości kwot, które klub będzie wypłacał miesięcznie zawodnikom. Zgodziliśmy się podzielić ich na trzy kategorie: 600 – 1000 – 1400 zł, lecz pozostały do ustalenia jeszcze kryteria, które będą obowiązywały przy zaliczaniu zawodnika do jednej z tych grup. Nie doszliśmy również wtedy do porozumienia co do wysokości wynagrodzeń pobieranych przez zawodnika w miejscu ich pracy. Co tu owijać w bawełnę, wszyscy przecież wiedzieli, że większość piłkarzy pierwszoligowych miała fikcyjne zatrudnienie, niekiedy nawet na dość wysokich etatach. Na przykład na Śląsku piłkarz na takim fikcyjnym etacie zarabiał miesięcznie ok. 4 tys. zł. U nas nie mogło to być więcej niż 1500 zł, bo na tyle nas było stać. Chodziło więc wtedy o to, żeby we wszystkich miastach te piłkarskie pensje wynosiły mniej więcej tyle samo.

– Dlaczego?

– Chcieliśmy zamknąć drogę do ustawicznych wędrówek piłkarzy po całym kraju. Wtedy uważaliśmy to za zło. Dzięki tym zmianom, panie, zawodnik mógł zmieniać barwy tylko za zgodą zainteresowanych klubów i PZPN-u. Przy przejściu zawodnika z klasy niższej do wyższej opiniował dany okręgowy związek piłki nożnej. Miało to pomóc w stabilizacji. Piłkarz przechodzący do klubu, w razie uzyskania na to zgody, nic nie zyskiwał finansowo.

– Pan znał wartość pieniądza. Przed wojną był pan naczelnikiem wydziału finansowego w łódzkim magistracie. Kierował pan też klubem. Pieniędzy nie było dużo, ale potrafiliście nimi nieźle gospodarować. Lepiej od innych?

– W kraju było z tym źle. W 1957 roku pod względem dochodów z imprez ŁKS figurował na pierwszym miejscu z 2,5 mln zł. Nieźle radził sobie też Górnik Zabrze i kilka innych klubów. Niestety, wiele innych wpadało w długi. W rozbudowanej wtedy do dwóch grup drugiej lidze tylko dwa kluby wykazywały nadwyżkę budżetową. Tamto zaplecze ekstraklasy nie miało racji bytu. Największą przeszkodą w naszej piłce był brak jednomyślności. Kluby nie mówiły jednym głosem. Nie współpracowały. Każdy myślał tylko o sobie. „Demoralizacja piłkarska” to pojęcie znane wszystkim już w tamtych dawnych czasach.


Heliodor Konopka – urodził się 9 grudnia 1892 roku w Łodzi. Przed wojną był najpierw piłkarzem ŁKS-u, a następnie jego działaczem, kierownikiem sekcji piłkarskiej i prezesem. Łódzkiemu Klubowi Sportowemu szefował w sumie aż trzykrotnie (w latach 1925–1929, 1948–1950 oraz 1957–1960), pracował też m.in. w Łódzkim Okręgowym Związku Piłki (trzykrotnie mu prezesował) i działał w lidze (jako przedstawiciel ŁKS-u współtworzył ligę czyli dzisiejszą ekstraklasę). Pracował ponadto w łódzkim magistracie jako naczelnik wydziału finansowego. To za czasów jego ostatniej kadencji w roli prezesa klubu ŁKS świętował mistrzostwo kraju (1958) oraz Puchar Polski (1957). Pierwszy łodzianin, który został członkiem honorowym PZPN-u. Zmarł 30 grudnia 1967 roku. Został pochowany na Starym Cmentarzu w Łodzi.


Z Heliodorem Konopką „rozmawiał”*: Remek Piotrowski

 

* Nie miałem nigdy szansy porozmawiać osobiście z prezesem Heliodorem Konopką, lecz gdyby do takiej rozmowy doszło, zapewne wyglądałaby ona właśnie tak. Wypowiedzi Heliodora Konopki nie są bynajmniej wytworem mojej fantazji. Pochodzą z przedwojennej i powojennej prasy łódzkiej i ogólnopolskiej oraz zapisanych na łamach książek wspomnień.