Jestem przekonany, że ŁKS wygra w Sosnowcu i jego pucharowa przygoda potrwa dłużej niż tylko jedną rundę. A każdy dobry mecz w Pucharze Polski wzmacnia zespół także w rozgrywkach ligowych – podkreśla Janusz Kaczówka, który z ŁKS-em 25 lat temu zagrał w finale Pucharu Polski na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie. Dodajmy, iż pochodzący z Podkarpacia pomocnik w latach 1992-94 rozegrał w barwach „Rycerzy Wiosny” 41 spotkań ligowych, w których zdobył 8 bramek.
Jakie to uczucie wystąpić w finale Pucharu Polski?
Bez wątpienia jest to wielkie przeżycie. I bardzo, bardzo miłe. Sam dwukrotnie dotarłem do finału, bo później jeszcze udało mi się awansować tak wysoko w barwach drugoligowego Aluminium Konin. Przeciwko Amice Wronki z powodu kontuzji jednak nie zagrałem, więc moje wspomnienia z boiska ograniczają się do potyczki z Legią. Za moich czasów mecze w Pucharze Polski były nobilitacją i nie wiem, dlaczego przez te lata wartość tych rozgrywek tak spadła i niektóre kluby traktowały je cokolwiek po macoszemu. Dobrze, że teraz prestiż tych zmagań znowu jest większy i towarzyszy im większe zainteresowanie. Po pierwsze, nie ma łatwiejszej drogi na europejskie boiska niż przez Puchar Polski. Po drugie, dla drużyn z mniejszych miejscowości to jedyna szansa, aby móc zmierzyć się z topowymi zespołami i gościć je u siebie – proszę mi wierzyć, że takimi spotkaniami lokalna społeczność żyje na długo przed rozpoczęciem meczu i jeszcze długo po jego zakończeniu. Poza tym, Puchar Polski nazywany jest „Pucharem Tysiąca Drużyn”, więc nic dziwnego, że jeśli dociera się do samego końca tych rozgrywek to satysfakcja jest ogromna.
W przywoływanym przez nas finale Legia dopiero w ostatnim kwadransie zapewniła sobie zwycięstwo. Jak zapamiętał pan tamto spotkanie?
Nie ma co ukrywać, zagraliśmy wtedy słabe spotkanie. Ja też osobiście miałem do siebie po nim wiele pretensji, bo to był chyba jeden z najgorszych meczów, jakie w ogóle rozegrałem w ŁKS-ie. Być może pewien wpływ na naszą postawę miał fakt, że myślami byliśmy nieco gdzie indziej, bo to był ostatni akord sezonu, sytuacja organizacyjna w klubie wciąż była niepewna i to wszystko nie sprzyjało skupieniu się tylko na grze. Niemniej, w szatni po meczu panowało wyczuwalne rozgoryczenie, bo nikt z nas nie lubił przegrywać.
A czy gdyby mecz był na innym stadionie i Legia nie miała atutu własnego boiska, to była szansa na lepszy wynik?
Inna lokalizacja tego spotkania chyba nie zmieniłaby wiele, choć wiadomo, że są to tylko rozważania czysto teoretyczne. Na pewno szkoda, że nie udało nam się wtedy uciszyć warszawskiej publiczności, bo dla wielu z nas zdobycie Pucharu Polski oznaczałoby największy sukces w karierze.
Jak wtedy traktowaliście rozgrywki o Puchar Polski? Po udanym poprzednim sezonie od początku awans do finału był celem czy podchodziliście do tego na zasadzie – patrzymy tylko na najbliższy mecz i co będzie, to będzie?
Przy braku stabilizacji w klubie trudno było snuć jakieś bardzo dalekosiężne plany, bo przypomnę, że to wszystko działo się jeszcze przed wejściem do klubu Antoniego Ptaka. W zespole panowała jednak bardzo dobra atmosfera, suma umiejętności poszczególnych zawodników też jak widać się zgadzała i tak jakoś potrafiliśmy pokonywać kolejne szczeble aż do samego finału.
Dojście do finału dało ŁKS-owi wtedy prawo gry w europejskich pucharach – pan jednak po sezonie odszedł do Stali Mielec. Dlaczego?
Na pewno nie miałem dość łódzkiego powietrza. Te dwa lata spędzone w Łodzi wspominam bardzo miło i mogę jedynie żałować, że tak późno wyruszyłem w piłkarski świat z Igloopolu Dębica. Przypomnę spędziłem tam siedem sezonów i gdy przechodziłem do Łodzi, miałem już 27 lat, więc nie byłem już młodzieniaszkiem. Co więcej, cały czas formalnie pozostawałem zawodnikiem Igloopolu, który tylko mnie wypożyczał. I na tej też zasadzie trafiłem do Mielca, gdzie akurat pojawiły się ciekawe perspektywy. Dość wspomnieć, że to był moment, kiedy pojawił się tam trener Franciszek Smuda ze swoimi niemieckimi nowinkami. Nie bez znaczenia był również fakt, że córka akurat szła do pierwszej klasy, z Mielca do rodzinnego domu miałem już naprawdę niedaleko, bo raptem 30 kilometrów.
Nie żałuje pan, że nie został trochę dłużej w Łodzi – po pana odejściu nastały dla ŁKS-u dobre lata, których zwieńczeniem było mistrzostwo Polski w 1998 roku i pucharowe boje z Manchesterem United i AS Monaco…
No cóż, teraz człowiek może już tylko gdybać, ale niczego to nie zmieni. Inna sprawa, że raz byłem bardzo bliski gry w europejskich pucharach z ŁKS-em. Rok przed dojściem do finału Pucharu Polski zdobyliśmy przecież wicemistrzostwo kraju, które potem zostało nam odebrane przy zielonym stoliku.
Pan miał spory udział w awansie do tego finału, bo po drodze zaliczył kilka asyst, a w ćwierćfinale zdobył pan dwie bramki w wygranym 5:1 meczu z Szombierkami Bytom…
No tak, wtedy faktycznie dwa razy udało mi się pokonać bramkarza gości. Paradoksalnie jeszcze lepiej z tamtego spotkania zapamiętałem jednak asystę przy bramce Tomka Wieszczyckiego. Posłałem mu super piłkę z 30-40 metrów, a on ze swoim wyczuciem tempa chyba z 15. metra głową posłał piłkę obok bezradnego bramkarza rywali. To naprawdę była prześliczna bramka i muszę przyznać, że mnie zawsze właśnie takie asysty cieszyły najbardziej. Dlatego jednym z meczów, które wspominam najmilej z pobytu w Łodzi, jest potyczka z Siarką Tarnobrzeg – wygraliśmy 3:0, a ja dogrywałem kolegom przy każdej z bramek. Wtedy bodaj dwie sztuki „w sieci” zaliczył Tomek Cebula, a jedną Tomek Wieszczycki. Zwykły kibic patrzy tylko na to, kto strzela, ale żeby ktoś mógł dostawić nogę z kilku metrów pracuje cała drużyna i nie wolno o tym zapominać. Mnóstwo razy słyszymy przecież w pomeczowych komentarzach, że danego dnia zabrakło „ostatniego podania”…
Kibice w Łodzi do dzisiaj pamiętają świetnie wykonywane przez pana stałe fragmenty gry – w czym tkwił ich sekret? To był efekt wrodzonego talentu czy setek godzin ćwiczeń na treningach?
Sam talent to za mało. Nawet Jerzy Dudek opowiadał w wielu wywiadach, że genialne zagrania i strzały Cristiano Ronaldo nie brały się z niczego – to był efekt tego, że Portugalczyk jako pierwszy przyjeżdżał do ośrodka treningowego Realu i wyjeżdżał zwykle jako ostatni. Raz czy drugi może coś wyjść przez przypadek, ale na powtarzalność trzeba sobie z uporem zapracować. Aktor w filmie może nagrać kilka czy kilkanaście dubli zanim osiągnie zadowalający efekt. Ale na meczu tak to nie działa. Masz jedną okazję i albo ją wykorzystasz, albo nie.
Z kim najlepiej się pan dogadywał w Łodzi?
Przez dwa lata na zgrupowaniach i przy okazji meczów wyjazdowych byłem w pokoju z Andrzejem Woźniakiem, czyli obecnym trenerem bramkarzy reprezentacji Polski. Blisko też trzymałem się z Andrzejem Ambrożejem i Darkiem Nowackim. Z Markiem Chojnackim również zawsze rozumieliśmy się w pół słowa. Generalnie dobrze żyłem ze wszystkim, bo kto mnie zna, ten wie, że jestem człowiekiem bezkonfliktowym. Kilka lat temu spotkałem się Darkiem Nowackim, który był ze swoją drużyną na obozie w Straszęcinie. I rozmawialiśmy, jakbyśmy nie widzieli się raptem parę dni, a nie ładnych kilka lat.
Ciężko było panu jako chłopakowi z Podkarpacia przestawić się na życie w Łodzi?
Nie miałem z tym żadnych problemów. Powiem więcej, gdybym jeszcze z rok został wtedy w Łodzi, to pewnie osiadłbym tutaj już na stałe i nie wracał do Dębicy. Podobało mi się w Łodzi, bo to były zupełnie inne realia niż w moich rodzinnych stronach. Nie miałem żadnych kompleksów ze względu na pochodzenie, ale wiadomo, że większe miasto zawsze daje więcej możliwości – choćby w kwestii spędzania wolnego czasu z dzieckiem.
A dlaczego wtedy, w 1992 roku, wybrał pan akurat ŁKS? I czy długo się pan zastanawiał nad propozycją z Łodzi?
To już był ten moment, że Igloopol powoli zaczynał się sypać. To po pierwsze. Po drugie, z dobrej strony pokazałem się w meczu z ŁKS-em pod koniec sezonu 1991/92 i chyba ostatecznie tym przekonałem do siebie szkoleniowców ŁKS-u. Wiem też, że dużą rolę przy moich przenosinach do Łodzi odegrał trener Włodzimierz Tylak, który wcześniej prowadził mnie w Dębicy. Zawsze będę mu za to wdzięczny. Alternatywą dla mnie był wtedy wyjazd do francuskiego III-ligowca, w którym byłem już nawet na testach. Decydujące rozmowy z prezesem Markiem Łopińskim nie trwały jednak zbyt długo.
Zagląda pan teraz czasem do Łodzi?
Oj, już bardzo dawno nie byłem. Nie mam czasu prostu. Praca trenera nie sprzyja takim wielogodzinnym podróżom. Ale na pewno w tym sezonie będę chciał dotrzeć na jakiś mecz ŁKS-u i zobaczyć, jak obecnie wyglądają klubowe obiekty.
Śledzi pan rozgrywki ekstraklasy? Jak wrażenia?
Przede wszystkim ubolewam, że znów przygoda polskich klubów w europejskich pucharach trwała tak krótko. Bo to rzutuje potem na postrzeganie całych ligowych rozgrywek. Jeśli chodzi o ŁKS, to życzę jak najlepiej Kaziowi Moskalowi i całej drużynie. Mam nadzieję, że limit porażek został już wyczerpany. Oby zespół jak najszybciej się ogarnął i zaczął regularnie punktować. Na euforii udało się rozegrać kilka dobrych spotkań, ale z beniaminkami tak jest, że zanim na dobre poczują specyfikę wyższej ligi, to zdarza im się pogubić. W polskiej lidze wszystko zmienia się jednak bardzo szybko i zespół, który przegrał kilka meczów z rzędu, stać na to, aby potem od razu kilka spotkań z rzędu wygrać. Wierzę, że ŁKS wygrzebie się z tych turbulencji, w jakie wpadł i spokojnie utrzyma się w ekstraklasie.
A pan jeszcze grywa gdzieś okazjonalnie gdzieś? Jak zdrowie w ogóle?
Nie, nie gram już nigdzie. W wieku niespełna 55 lat nie będę się wygłupiał. I tak uważam, że byłem aktywny bardzo długo, bo przecież karierę kończyłem jako 44-latek w trzecioligowej wówczas Pogoni Staszów. A zdrowie, odpukać, dopisuje, dzięki czemu cały czas mogę pokazywać różne rzeczy swoim podopiecznym podczas treningów.
No właśnie, obecnie jest pan trenerem B-klasowego zespołu o nazwie LKS Brzeźnica. Wcześniej prowadził pan A-klasowego Strażaka Lubzina. Trenowanie takich zespołów zaspokaja pana ambicje?
Nie mam parcia na to, żeby być trenerem – powiedzmy – w trzeciej lidze. Wbrew pozorom, praca na każdym szczeblu niesie określone wyzwania. U mnie, przykładowo, rotacja w kadrze jest taka, jakby okno transferowe było otwarte cały rok. Ale wynika to z tego, że kilku zawodników wyrusza nagle do pracy do Norwegii na kilka tygodni, potem inni wracają z dłuższego pobytu w Niemczech i zostaną trochę w domu zanim znów ruszą w świat zarobić nieco grosza. Nawet dziś na zajęciach, po dwóch miesiącach od rozpoczęcia treningów, miałem nowego zawodnika, któremu muszę się baczniej przyjrzeć.
Z drugiej strony w Brzeźnicy mam komfort tego, że zajęcia możemy robić o dowolnej godzinie, bo mamy oświetlone boisko. Większość klubów takiego udogodnienia nie ma, są ograniczeni porą zachodu słońca i przez to czasami odbywają treningi w bardzo okrojonym składzie, bo część drużyny siedzi jeszcze w pracy. Prezesowi i wiceprezesowi należą się wielkie brawa, że możemy zaczynać treningi po godzinie 18:00. Mamy nad czym pracować, bo zaczęliśmy sezon słabo, ale ten rok jest właśnie na to, aby spokojnie zbudować zespół, który za kilka miesięcy będzie grał fajną, jak na lokalne realia, piłkę.
Przez kilka lat pracował pan również z dziećmi i z młodzieżą…
Praca z dzieciakami w mniejszych klubach jest zupełnie inna. One nie są zmanierowane, nie są kapryśne, a rodzicom rzadziej wydaje się, że ich syn lada chwila będzie drugim Robertem Lewandowskim, czego tylko trener nie raczy dostrzec. Zajęcia z dziećmi zawsze sprawiają mi wielką frajdę, bo im najwięcej można przekazać i najwięcej ich nauczyć. Najgorzej, gdy tacy młodzi chłopcy i ich otoczenie zaczynają patrzeć już na futbol przez pryzmat pieniędzy. Ostatnio słyszałem historię o tym, jak na zgrupowaniu 16-latków zawodnicy z przejęciem opowiadali sobie o swoich menedżerach i ich obrotności. 16-latkowie i menedżerowie? Kilka lat temu takie historie byłyby jeszcze nie do pomyślenia… Jak potem chłopak z taką mentalnością ma być skupiony na treningu i doskonaleniu poszczególnych elementów gry?
A jakim trenerem jest Janusz Kaczówka?
Staram się robić wszystko, aby moim chłopakom gra w piłkę sprawiała radość. Aby cieszyli się z posiadania piłki, z udanych dryblingów i nieszablonowych podań. Bo kopnąć piłkę do przodu – to potrafi byle kto… Ciężko jest jednak wpoić taką filozofię gry komuś, kto ma 20, 25 czy 30 lat i całe dotychczasowe życie był uczony czegoś innego. To długotrwały proces, więc muszę uzbroić się w cierpliwość. Ale liczę, że z każdym miesiącem będzie to coraz lepiej wyglądać i coraz więcej brania prób brania odpowiedzialności za akcję, a coraz mniej podań na zasadzie „niech się teraz kolega martwi, co z tym dalej zrobić”.
Zaczęliśmy od Pucharu Polski, więc skończmy też na Pucharze Polski. Jaki wynik padnie w czwartkowy wieczór w Sosnowcu?
ŁKS wygra 2:0. Całym sercem życzę moim młodszym kolegom, żeby już w czwartek się odblokowali. Wtedy dużo łatwiej będzie im się grało potem w Lubinie oraz w kolejnych meczach. Sezon jest długi, więc wszystko jeszcze przed nimi.