Klub

Dariusz Łyżwa: Moja miłość do ŁKS-u zaczęła się na Galerze

16.11.2018

16.11.2018

Dariusz Łyżwa: Moja miłość do ŁKS-u zaczęła się na Galerze

Dzięki ŁKS-owi nie tylko przeżywam mnóstwo emocjonujących chwil jako kibic, ale mam też kontakt z wieloma świetnymi ludźmi, których biznesowe doświadczenie jest doprawdy nieocenione. Mam nadzieję, że za moim przykładem pójdą kolejni przedsiębiorcy, którzy zaangażują się w projekt nakreślony przez prezesa Salskiego – mówi Dariusz Łyżwa, szef rady nadzorczej ŁKS Łódź i jeden ze sponsorów klubu.

Jak zaczęła się pana przygoda z Łódzkiem Klubem Sportowym?

Moje pierwsze wspomnienia dotyczące ŁKS-u sięgają 1978 roku, kiedy przeprowadziłem się do Łodzi wraz z moimi rodzicami. Mieszkałem w okolicach ulicy Franciszkańskiej niedaleko Rynku Bałuckiego i po tej stronie miasta nie było wówczas innej piłkarskiej opcji jak Łódzki Klub Sportowy. Na pierwszy mecz przy Alei Unii zaprowadził mnie mój brat cioteczny Bartek, który od dawna był zagorzałym fanem ŁKS-u. Od razu złapałem kibicowskiego bakcyla i zaczęliśmy chodzić na wszystkie mecze. Później, w latach 90., w mojej relacji z ŁKS-em pojawił się kolejny akcent, bo razem z grupą kolegów graliśmy amatorsko w piłkę na starej hali pod trybuną. I co ciekawe, z tymi znajomymi do dziś mam w większości całkiem dobry kontakt.

A co z tymi biznesowymi relacjami?

Bezpośrednich źródeł mojego bieżącego zaangażowania się w odbudowę ŁKS-u należy szukać w 2007 roku, kiedy poznałem Tomasza Salskiego, czyli obecnego prezesa klubu. Wtedy nawiązywaliśmy różne kontakty handlowe, które – nota bene – trwają do dzisiaj. Często wówczas bywałem u Tomka w firmie i rozmawialiśmy między innymi także o futbolu. A kiedy w 2013 roku ŁKS zaczął się odbudowywać, Tomek zapraszał mnie na każdy mecz i wtedy obudziło się we mnie uczucie do klubu z końcówki lat 70. Coś wówczas wyraźnie zaiskrzyło i dzięki Tomkowi ta pasja znowu się we mnie pojawiła. Pamiętam taką sytuację z 2014 roku, kiedy kosiłem trawnik koło domu i żona zażartowała, żebym znalazł sobie dodatkowe zajęcie, bo widać, że mnie nosi i nawet tego trawnika nie jestem w stanie porządnie przyciąć. Wkrótce potem Tomek zaproponował mi bardziej aktywny udział w procesie odbudowy klubu. I tak pomagam do dziś…

Jak pan ocenia obecną kondycję klubu?

Myślę, że wszystko w klubie zmierza w odpowiednim kierunku. Rok po roku wywalczyliśmy dwa awanse i teraz też jesteśmy w ścisłej czołówce pierwszoligowej tabeli. Cały czas pojawiają się jednak przed nami kolejne nowe wyzwania. Największym jest oczywiście kwestia rozbudowy stadionu, a w pierwszej kolejności – montażu sztucznego oświetlenia. Nikt w klubie nie wyobraża sobie bowiem sytuacji, abyśmy wiosną zostali pozbawieni licencji z powodu braku odpowiedniej ilości luksów. Wierzę jednak, że wszystko skończy się dobrze, bo nad odpowiednimi rozwiązaniami mocno pracuje zarówno dyrektor klubu, jak i sam prezes. Zresztą, co tu dużo mówić, Tomasz Salski jest największą osobowością ŁKS-u i tworzy swoją legendę już za życia. Widać u niego bowiem olbrzymią charyzmę, ogromne zaangażowanie i wielkie chęci. A ja mam satysfakcję, że mogę go w tych wszystkich staraniach wspierać.

Te pierwsze wizyty na starym stadionie miały miejsce na legendarnej Galerze czy też równie kultowej trybunie nad halą?

Na Galerze. Mój świętej pamięci brat cioteczny najpierw zabierał mnie właśnie tam. Dopiero po jakimś czasie przesiadłem się na trybunę. Później była prowizoryczna trybuna, która stanęła w miejscu dawnej hali. A teraz jest nowoczesny skybox na nowoczesnej trybunie. Mam nadzieję, że już niedługo przestanie to być jedyna trybuna na tym obiekcie i ŁKS wreszcie będzie się mógł poszczycić w pełni funkcjonalnym oraz atrakcyjnym wizualnie stadionem. Aha, dodam jeszcze, że poza meczami w Łodzi widziałem też większość spotkań wyjazdowych ŁKS-u w ostatnich latach. W tym sezonie opuściłem tylko mecz z Sandecją w Nowym Sączu. I to jedynie dlatego, że był on zaplanowany na niedzielę na godzinę 18:00, a ja w poniedziałek rano o godzinie 8:00 miałem w Łodzi ważne spotkanie biznesowe. Staram się być na każdym meczu, kibicuję piłkarzom i mocno przeżywam każdy występ drużyny. Bardzo chciałbym, aby dalej ten zespół tak harmonijnie się rozwijał. Gorąco wierzę w to, że jeszcze dożyję takiej chwili, że będziemy się tutaj wszyscy cieszyć z mistrzostwa Polski dla piłkarzy ŁKS-u. Tego życzę zarówno sobie, jak i wszystkim ludziom związanym z Łódzkim Klubem Sportowym.

A jak wygląda u pana to przeżywania dnia meczowego?

Już od samego rana chodzę podminowany. Żona wie, że wtedy przez cały dzień nie ma ze mnie w domu żadnego pożytku, bo… kontakt ze mną jest praktycznie niemożliwy. Moje myśli krążą już wokół spotkania i tak jest do samego wieczora. Po meczu zazwyczaj siedzimy jeszcze w klubie co najmniej godzinę czy dwie i omawiamy na gorąco wszystko to, co działo się na boisku. Jeżeli wynik jest korzystny, to emocje siedzą we mnie aż do pójścia spać. A jeżeli, odpukać, rezultat okazuje się niekorzystny, to wtedy wyłączam telefon i cały następny dzień – czyli zwykle jest to niedziela – jestem jeszcze zasępiony. Zamiast cieszyć się wolnym dniem, raz jeszcze analizuję wszystko w głowie i szukam przyczyn słabszego występu. Myślę, że wielu kibiców ma podobnie. Reasumując, dzień meczowy jest dla mnie – jeśli chodzi o inne aktywności – dniem straconym, bo wszystko kręci się wokół ŁKS-u.

Jak na przestrzeni lat zmieniła się atmosfera na obiekcie przy Alei Unii?

Uważam, że nastąpiła duża zmiana na plus. Mamy kochanych i fajnych kibiców. Cieszymy się, że z roku na rok przychodzi coraz więcej fanów, bo pamiętam czasy, kiedy po otwarciu tej trybuny na niektórych meczach pojawiało się 1800-2000 widzów. Teraz mamy średnią frekwencję powyżej czterech tysięcy osób, co przy jednej trybunie nie jest złym wynikiem. Jestem przekonany, że po rozbudowie stadionu wielu sympatyków znów zatęskni za meczową atmosferą i zacznie pojawiać się przy Alei Unii. Mało tego, zabiorą ze sobą swoje rodziny i znajomych, aby spędzić fajnie sobotnie popołudnie lub wieczór.

Oczyma wyobraźni widzi pan już ŁKS grający w ekstraklasie przy wypełnionych czterech trybunach?

Tak, jak najbardziej. Dla mnie sportowy sukces w postaci powrotu ŁKS-u do ekstraklasy to będzie kolejne spełnienie się w życiu. Aby jednak ten sukces w pełni smakował, potrzebne jest właśnie jak najszybsze dokończenie stadionu. Nie mam wątpliwości, że zakończenie inwestycji przy Alei Unii to będzie wielkie wydarzenie, które przyciągnie rzesze dodatkowych fanów na mecze Łódzkiego Klubu Sportowego.

Wiemy już, jak wygląda dzień meczowy u Dariusza Łyżwy. A co z dniami pracującymi? Ile czasu zajmują panu sprawy związane z ŁKS-em?

W tej chwili już mniej niż kiedyś. Po przekształceniu klubu ze stowarzyszenia w spółkę teraz więcej obowiązków formalnych ma prezes Salski i prokurent w osobie Darka Lisa, który jest dyrektorem klubu. Poza tym, klub się rozwija i jest coraz więcej pracowników odpowiedzialnych za poszczególne dziedziny jego funkcjonowania. Nie da się ukryć, że najwięcej na głowie ma prezes Salski, który poza podpisywaniem dokumentów jest też twarzą klubu i reprezentuje go choćby w rozmowach z władzami miasta odnośnie inwestycji infrastrukturalnych. Moja rola jest obecnie nieco ograniczona, ale prezes wie, że zawsze może na mnie liczyć – jeśli tylko ma jakieś wątpliwości w danej sprawie, to potrafimy rozmawiać o tym ze sobą po kilka razy dziennie. Mnie osobiście bardzo cieszy, że życie klubu biegnie już własnym torem, bo to oznacza, że udało się zbudować solidne podstawy jego funkcjonowania.

A jak zachęciłby pan innych przedstawicieli biznesu do zaangażowania się w dalszy rozwój ŁKS-u?

Wraz z powstaniem spółki powstało coś w rodzaju platformy biznesowej. Skupia ona ludzi, którym nie jest obcy ŁKS i stojące przed nim wyzwania, a którzy mają się już czym pochwalić w biznesie. Jurek Pietrucha i Przemek Andrzejak to wciąż jeszcze młodzi ludzie, ale już z bardzo dużym doświadczeniem biznesowym. My się chętnie tutaj wszyscy spotykamy na ŁKS-ie i rozmawiamy. Nie tylko o klubie i swoich firmach, ale też o tzw. problemach dnia codziennego. Wymieniamy sobie poglądy na różne tematy i zwracamy sobie wzajemnie uwagę na różne sprawy. Takie dzielenie się doświadczeniami i kontaktami jest według mnie dużą wartością dodaną, która bardzo pomaga w prowadzeniu firmy. Myślę, że najlepiej jak każdy samemu się o tym przekona. Wystarczy jeden telefon albo mail do klubu, aby umówić się na spotkanie. Jeśli ktoś przyjdzie i zobaczymy, jak my tutaj sobie na loży na ŁKS-ie rozmawiamy, jak się do siebie nawzajem odnosimy i jak spędzamy czas, jestem pewien, że szybko będzie chciał zostać częścią tego całego projektu.

Zwłaszcza że klub to już nie tylko pierwsza drużyna, ale też coraz prężniej działająca Akademia ŁKS i szereg inicjatyw o charakterze społeczno-edukacyjnym…

Zgadza się. Linia, która została nakreślona przez zarząd klubu, zakłada, że w przyszłości w ŁKS-ie ma grać jak najwięcej wychowanków. Drużyna ma się opierać na utalentowanych zawodnikach wywodzących się z miasta i regionu. A dla najlepszych ŁKS będzie też stanowił znakomitą trampolinę do międzynarodowej kariery. Dlatego uważam, że warto mocno inwestować w rozwój Akademii, bo to jest de facto przyszłość tego klubu. Nie przez przypadek na fundamencie w postaci silnej akademii zbudowane są wszystkie renomowane drużyny na świecie.

A czy w takim razie jest jakiś klub, którego polityka stanowi dla pana wzór do naśladowania przy budowie silnego ŁKS-u?

Trudno jest dokonywać takich odniesień, bo każdy kraj ma swoją specyfikę. Ale na pewno z uznaniem trzeba spoglądać w kierunku hiszpańskim czy holenderskim, gdzie w topowych akademiach nie ćwiczy po kilkuset chłopców, a po kilka tysięcy. A przecież nikomu nie trzeba chyba tłumaczyć, że czas spędzony na boisku i treningach ma dużo lepszy wpływ na młody organizm niż wielogodzinne przesiadywanie przed komputerem, telewizorem czy ze smartfonem w dłoni. Czasami z przerażeniem obserwuję w pobliżu swojego miejsca zamieszkania, że podwórka stoją niemal puste. Kiedyś było to nie do pomyślenia, ale teraz realia się zmieniły i coraz trudniej jest odgonić dzieciaki od nowinek technologicznych. A profesjonalnie działająca akademia jest także świetną alternatywą dla rodziców, którzy nie zawsze wiedzą, jak sensownie zagospodarować pociecho ich wolny czas.

Wspominał pan o graniu w piłkę na starej hali ŁKS-u. A jako dziecko trenował pan w jakimś klubie?

Nie, moja przygoda z futbolem w roli zawodnika nigdy nie miała tak poważnego wymiaru. Ale zamiłowania do kopania piłki zostało mi do dzisiaj i od czasu do czasu zdarza mi się jeszcze gdzieś pograć dla zdrowia ze znajomymi. Wychodzę bowiem z założenia, że każda forma ruchu – zwłaszcza na świeżym powietrzu – jest znacznie lepszą opcją niż leżenie przed telewizorem. ŁKS wypełnia obecnie ważną część mojego życia, ale przyznam, że nie wiem, czy zaangażowałbym się tak mocno, gdyby nie wpływ Tomka Salskiego. Lepszy prezes od niego nie mógł się trafić ŁKS-owi. To człowiek, który wie wyraźnie, czego chce. I jemu uda się zrealizować te ambitne plany. Może nie wszystkie od razu, ale uda mu się. Jestem tego pewien. A jeżeli mogę się przydać w realizacji tych celów, to pozostaje się tylko cieszyć. Tego, co robimy w ŁKS-ie, nie robimy dla pieniędzy, a dla własnej satysfakcji.

A propo tego spełniania się – gdyby ktoś przed startem sezonu powiedział panu, że ŁKS po 18. kolejce będzie na drugim miejscu w tabeli, to jakby pan zareagował?

No cóż, nasza pozycja jest faktycznie niezła, choć nie zapominajmy, że pierwszoligowa tabela cechuje się bardzo mocnym spłaszczeniem. Inna sprawa, że w kilku meczach byliśmy blisko jeszcze lepszych wyników, które dałyby nam teraz kilka punktów więcej. Przed sezonem nikt nas raczej nie typował do miejsca w czołówce, ale okazało się, że mamy chłopaków, którzy naprawdę potrafią grać w piłkę. Wielka w tym zasługa obecnego dyrektora sportowego klubu. Kiedy Krzysztof Przytuła przychodził do ŁKS-u w tej roli, można było odnieść wrażenie, że jest osobą niechcianą przez kibiców. Ale z każdym kolejnym okienkiem transferowym to nastawienie wobec niego zmieniało się na plus. I bardzo się z tego cieszę, bo uważam, że Krzysiek robi w naszym klubie mega robotę. Czasem jego dyskusje z zarządem bywają burzliwe, ale trzeba mu oddać, że wybory personalne, których dokonuje, w większości przypadków świetnie się bronią. Zwróćmy uwagę, że na tle większości rywali mamy młodą drużynę. Nie licząc pojedynczych występów, ekstraklasy na dobre zdążyli dotąd posmakować tylko: Wojtek Łuczak, Rafał Kujawa, Lukas Bielak i Łukasz Piątek, który dopiero niedawno trafił do Łodzi. Wszyscy w zespole są żądni sukcesu i zdają sobie sprawę, że w przypadku ewentualnego awansu dzięki ŁKS-owi pojawi się dla nich okazja do zaprezentowania w ekstraklasie. A najwyższy poziom rozgrywkowy to już jest zupełnie inna bajka i przepustka do jeszcze lepszego świata – tak sportowego, jak i finansowego.

Które momenty z najnowszej historii ŁKS-u utkwiły panu w głowie najmocniej?

Trochę ich było. I tych radosnych, i tych bolesnych. Do tych drugich na pewno zaliczam pamiętny mecz z Ursusem w Warszawie, który w ostatniej kolejce sezonu mógł przypieczętować nasz awans do drugiej ligi. Nasz bezpośredni konkurent, czyli Finishparkiet Drwęca Nowe Miasto Lubawskie, zgubił punkty w Tomaszowie Mazowieckim z Lechią, ale my nie potrafiliśmy tego wtedy wykorzystać. Zamiast wygranej skończyło się bowiem na porażce w stolicy 1:2. Powrotu z tego meczu nie zapomnę do końca życia. Wracaliśmy z prezesem Salskim moim autem i przez całą drogę nikt z nas nie odezwał się słowem. Cały czas panowała cisza. Zupełna cisza przez dwie godziny jazdy. Tamto spotkanie odbyło się w środę, a ja byłem jeszcze nie do życia przez następnych kilka dni. Później, na szczęście dla nas, okazało się, że Finishparkiet nie otrzymał licencji i awansowaliśmy z drugiego miejsca. Jak trafnie stwierdził Tomek, tamtego dnia Bóg był ełkaesiakiem i pomógł nam dostać się na szczebel centralny. Inna sprawa, że większość obserwatorów zgodnie uważała, że to nam się ten awans należał, bo w przekroju całego sezonu byliśmy najlepszą drużyną ligi, a w dwumeczu z głównym konkurentem wygraliśmy aż 5:0.

A jeśli chodzi o te pozytywne wspomnienia?

Co do radosnych chwil, to bez wątpienia tegoroczny awans do pierwszej ligi mam cały czas głęboko w pamięci. Zarówno sam mecz przesądzający o promocji, czyli zwycięstwo 4:2 nad Siarką Tarnobrzeg, jak i spotkanie ostatniej kolejki z Legionovią, po którym miała miejsce uroczysta feta. Nie ukrywam, iż marzy mi się, aby wkrótce w jeszcze bardziej spektakularny sposób świętować upragniony powrót do ekstraklasy. A ukoronowaniem całej tej naszej pracy byłoby, aby kiedyś dożyć w zdrowiu trzeciego w historii tytułu mistrza Polski. Czego sobie i wszystkim ełkaesiakom gorąco życzę!