Drużyna

Trzy historie z dreszczykiem

03.01.2021

03.01.2021

Trzy historie z dreszczykiem

W dziejach Łódzkiego Klubu Sportowego nie brakuje i mrożących krew w żyłach historii. Dziś opowiemy Wam o wielkim rabunku po meczu, siatkarce, której grożono karą śmierci i pewnej bardzo ponurej nocy spędzonej przez pierwszych ełkaesiaków w carskim areszcie.

Napad z bronią w ręku

Pan Buczkowski pożegnał właśnie kolegów, którzy po każdym meczu ŁKS-u odprowadzali mężczyznę pod drzwi kamienicy. Ta ich troska nie powinna nikogo dziwić, wszakże skarbnik ŁKS-u z teczką wypchaną gotówką stanowił łakomy kąsek dla różnych szemranych typów spod ciemnej gwiazdy, których w mieście włókniarzy nigdy nie brakowało.

Tamtej deszczowej niedzieli skarbnikowi ŁKS-u uśmiech nie schodził z twarzy. Kilka godzin wcześniej w obecności dziesięciu tysięcy kibiców ŁKS pokonał Radomiaka 3:1, zapewnił sobie awans do finałowej rundy mistrzostw Polski, co więcej borykający się tuż po wojnie z problemami finansowymi klub zarobił z tytułu sprzedaży biletów kilkaset tysięcy złotych.

Pan Buczkowski, jak to zwykle miał w zwyczaju, chwilę po ostatnim gwizdku przeliczył dokładnie pieniądze, zgodnie z przepisami przekazał gościom z Radomia 200 tys. zł, a pozostałe 208 tys. zł ułożył starannie w skórzanej teczce, po czym pod obstawą kolegów ruszył do domu.

Pożegnali się przy zbiegu ulic Żwirki i Żeromskiego. Pan Buczkowski pokiwał na odchodne kompanom, chowając się przed wiatrem czmychnął do kamienicy, a następnie ruszył klatką schodową w kierunku swojego mieszkania. Z ciemności wynurzyła się sylwetka mężczyzny. Zamyślony Buczkowski pomyślał, że to jeden z jego sąsiadów i nawet uniósł dłoń w kierunku runda swojego kapelusza, lecz właśnie wtedy dojrzał błyszczącą w ciemnościach lufę rewolweru:

– Dawaj pieniądze! – sapnął napastnik.

Skarbnik ŁKS-u nie miał szans w konfrontacji z uzbrojonym bandytą. Kiedy zaalarmowani krzykiem mieszkańcy kamienicy ruszyli mu na pomoc, rabuś zdążył zniknąć wszystkim z oczu i przepadł gdzieś w labiryncie łódzkich uliczek. Przepadły też niestety wszystkie zarobione przez klub na meczu z Radomiakiem pieniądze.

– ŁKS znalazł się obecnie w trudnych warunkach finansowych. Dochód z meczu miał pójść na opłacenie długów. ŁKS jest jednym z nielicznych w Polsce samowystarczalnych finansowo klubów sportowych – donosił „Dziennik Łódzki” na początku października 1946 roku.

Pod karą śmierci

Skończyła dopiero 21 lat, lecz już uchodziła za wschodzącą gwiazdę siatkarskich parkietów. Skuszona przez włodarzy ŁKS-u pojawiła się w mieście włókniarzy na początku lat 80. Działacze klubu z al. Unii 2 wiedzieli co robią, przecież młoda atakująca już w swoim poprzednim klubie czyli Płomieniu Milowice zdobywała medale mistrzostw Polski, teraz natomiast miała pomóc drużynie trenera Jerzego Matlaka, która niebawem sięgnie po pierwsze siatkarskie złoto kobiet dla Łódzkiego Klubu Sportowego.

Urszula Wilk, bo o niej tu mowa, wybrała ŁKS nie przez przypadek. Za przenosinami przemawiały nie tylko argumenty sportowe, ale i świetne warunki, jakie zapewniał sportowcom największy łódzki klub. Ełkaesiankom nie brakowało niczego – był lekarz, masażysta z prawdziwego zdarzenia, obozy przygotowawcze, dobre hotele i fikcyjne etaty m.in. w Zakładach Przemysłu Bawełnianego „Olimpia”.

Kiedy siatkarka zaczęła planować przeprowadzkę, a trener i działacze ŁKS-u zacierali ręce, do akcji wkroczyło szefostwo klubu z sosnowieckich Milowic, które na całym tym „transferze” postanowiło uszczknąć dla swojego stowarzyszenia większy niż zakładali to łodzianie kawałek tortu. Rozmowy zaczęły się przeciągać, a że w końcu sprawa utknęła w martwym punkcie, ełkaesiacy zdecydowali, że zawodniczka odcierpi przepisową karencję, ŁKS nie zapłaci Płomieniowi złamanego grosza, a siatkarka dopiero po kilkunastu miesiącach zasili ich zespół.

Niestety, wściekli z tego powodu działacze z Zagłębia Dąbrowskiego nie zamierzali dawać za wygraną, kiedy więc wprowadzono stan wojenny, Urszula Wilk otrzymała mrożącą krew w żyłach wiadomość listowną, w której pod groźbą kary śmierci żądano jej powrotu do… zakładu pracy w Sosnowcu. Dlaczego tam? Otóż należy pamiętać, że to nadal czasy oficjalnie amatorskiego sportu, w którym każdy piłkarz, koszykarz czy siatkarka byli zatrudnieni zwykle na fikcyjnym etacie i w zwykle zaprzyjaźnionym z klubem zakładzie pracy. Na swoje nieszczęście Urszula Wilk (później Kasperzec), chociaż mieszkała już w Łodzi, nadal figurowała w rejestrach jako… płukaczka węgla w sosnowieckiej kopalni i ten właśnie „lewy” etat napytał jej biedy. Chwilę po wprowadzeniu stanu wojennego kopalnia trafiła pod kuratelę wojska, a wszyscy w niej zatrudnieni zostali zobligowani do stawienia się w zmilitaryzowanym już miejscu pracy.

Groźba kary śmierci, nawet jeśli był to tylko straszak, podziałała na wyobraźnię działaczy Łódzkiego Klubu Sportowego. Marcin Durasik napisał w książce „100 lat ŁKS”, że ełkaesiacy wysupłali pieniądze na transfer, a po przekazaniu pieniędzy Płomień Milowice dał za wygraną.

Ferajna w areszcie

Wieść o rejestracji nowego polskiego klubu sportowego obiegła ziemie polskie w 1909 roku lotem błyskawicy. Już latem ełkaesiacy otrzymali zaproszenie do Częstochowy od słynnego wówczas zapaśnika Władysława Pytlasińskiego, który wymyślił sobie, że mecz łodzian z warszawską Korona uświetni odbywającą się wtedy pod Jasną Górą wielką wystawę przemysłowo-rolniczą. Niewiele jednak brakowało, aby do spotkania w ogóle nie doszło, bo po przyjeździe do Częstochowy, łodzianie zamiast na boisko trafili do… aresztu.

Powtarzana niegdyś wersja jakoby carscy policjanci pomylili przywiezioną przez łódzkich zawodników piłkę z bombą, zdaje się daleka jest od prawdy. Henryk Lubawski, ważna postać w pionierskim okresie klubu, wyjaśnił pod koniec lat 50., że powód aresztowania był bardziej prozaiczny.

Ełkaesiacy poinformowali organizatorów imprezy, że na dworzec w Częstochowie przybędą w sobotę późnym wieczorem. Depesza, prawdopodobnie wskutek zaniedbania pracownika poczty nie dotarła jednak do Pytlasińskiego i kiedy piłkarze zjawili się na dworcu, okazało się, że nikt na nich nie czeka. Koniec końców, ze względu na późną porę, nasi piłkarze postanowili spędzić noc w dworcowym bufecie i tam właśnie doczepił się do grupy podejrzanie wyglądających mężczyzn niejaki Lewicki, nad wyraz nadgorliwy carski oficer. Mężczyzna zagadnął siedzących przy stole mężczyzn, a że jeden z ełkaesiaków odburknął mu coś na odczepne, policjant poczuł się urażony. Do tego zresztą stopnia, że zjawił się po chwili ponownie, tym razem w asyście kilku budzących respekt kolegów. Stróżowie carskiego porządku otoczyli piłkarzy, a następnie odprowadzili ich do cyrkułu. Wyjaśnień słuchać nie chcieli, więc ełkaesiacy trafili do aresztu.

Dopiero rankiem za sprawą dzielnego malca udało się łodzianom poinformować organizatorów wystawy o swym losie. Chłopiec za doręczenie wiadomości otrzymał 70 kopiejek, ze swojego zadania wywiązał się jednak znakomicie. Już trzy godziny później w cyrkule pojawili się Pytlasiński, prezes Komitetu Wystawowego, a i sam nawet policmajster Częstochowy. Sprawa została wyjaśniona.

– Zawodnicy warszawskiej Korony dotarli do Częstochowy bez przygód podobnych do naszej i zdumieni byli, że ŁKS jeszcze nie przyjechał. Dowiedziawszy się prawdy zgotowali nam wraz z młodzieżą Częstochowy nie lada owację. Ustawili się szpalerem wzdłuż chodników witając nas oklaskami i kwiatami – wspominał Henryk Lubawski.


Autor: Remek Piotrowski