Aktualności

Mikołaj Madej: ŁKS zasługuje na więcej niż tylko walkę o utrzymanie

20
01 / 08 / 2019

Zgodnie z obietnicą, zapraszamy do lektury drugiej części wywiadu z Mikołajem Madejem, dziennikarzem TVP Łódź. Nie brakuje w niej między innymi wspomnień związanych z meczami „Rycerzy Wiosny” oraz opowieści o kulisach pracy komentatora telewizyjnego.

W pierwszej części wywiadu, która ukazała się niedawno na łamach „Naszej eŁKSy”, wspominaliśmy między innymi o tym, że niebawem minie Ci 29 lat pracy w Telewizji Polskiej. Jak przez te wszystkie lata zmieniła się specyfika pracy w łódzkiej redakcji TVP? Jakie największe zmiany zauważasz?

Przede wszystkim zmienia się technologia. Co ciekawe, nie zawsze są to rzeczy ułatwiające pracę. Dla mnie najważniejsze jest jednak to, że w łódzkim ośrodku jest dużo sportu na antenie. Dużo więcej niż w czasach, kiedy zaczynałem. Kiedyś wiadomości sportowe emitowane były tylko w poniedziałki. Obecnie natomiast codziennie jest w ramówce 5-minutowy serwis, a do tego co niedzielę jeszcze program 20-minutowy. Mam nadzieję, że to nie koniec i wkrótce tego sportu w TVP Łódź będzie jeszcze więcej. Bo sport według mnie jest lokomotywą każdego lokalnego medium. Już wiele razy przekonałem się, że ludzie najbardziej czekają bowiem na informacje z tzw. sąsiedztwa i właśnie na sport. Przy okazji muszę też przyznać, że w Łodzi jesteśmy w komfortowej sytuacji, bo w niektórych ośrodkach regionalnych sport – w ramach oszczędności – niemal zupełnie zniknął z ramówek.

Co dziwi, bo to przecież taki trochę samonapędzający się mechanizm – sport pokazywany w telewizji zachęca sponsorów do inwestycji w lokalne kluby, dzięki czemu łatwiej o dobre wyniki i idące z nimi w parze ciekawsze materiały…

Dokładnie tak. Powtarzam to przy każdej okazji osobom działającym przy sporcie, bo część z nich tego dalej nie rozumie – żyjemy z siebie nawzajem. To nie jest tak, że dziennikarz jest wrogiem jakiegoś klubu czy federacji sportowej. Mam taką zasadę w pracy, że nie robię nikomu krzywdy. Owszem, jeśli czasem coś mi się nie podoba, to nie boję się tego wyartykułować i po kimś przejechać. Ale nie należy tego odbierać personalnie i obrażać się, bo to jest wszystko na zasadzie konstruktywnej krytyki. Po prostu, gdy widzę, że coś mogłoby być lepsze, to mówię o tym głośno. Zdarza mi się być przy tym złośliwym, ale też jestem tylko człowiekiem, a każdy z nas od czasu do czasu posyła komuś prztyczek w okolice pasa. Jeśli obie strony będą sobie zdawały sprawę z tego, że tworzą napędzającą się nawzajem maszynę, to wszystko będzie działać rewelacyjnie.

Pracując w telewizji kontynuujesz rodzinne tradycje – w którym momencie doszedłeś do wniosku, że chcesz iść śladami taty? I co było ewentualną alternatywą dla mediów?

Raczej nie miałem żadnej alternatywy. Pamiętam rozmowę pod koniec liceum, kiedy tata zapytał mnie, co chcę w życiu robić. I odpowiedziałem mu, że chcę zająć się tym samym co on. Tata zapytał na co się najłatwiej dostanę na studia. Odparłem, że na anglistykę i w tymże momencie tata wyrzekł przemądre słowa – można być dziennikarzem po anglistyce i nikim po dziennikarstwie. Poszedłem zatem na anglistykę i konsekwentnie zmierzałem w wybranym kierunku. Technologię znałem doskonale, bo od dziecka towarzyszyłem tacie w pracy. A odkąd powiedziałem o swoich planach, to także dużo z tatą trenowałem tzw. warsztat dziennikarski. Momentami to była istna katorga, bo tata kazał mi wyglądać przez okno naszego bloku i relacjonować to, co widziałem. A tam był ogród, w którym zazwyczaj niewiele się działo. Najpierw musiałem opowiadać przez minutę i wszystko to nagrywałem. Potem odsłuchiwałem, kasowałem, nagrywałem znowu i tak do momentu, kiedy uznałem, że zaczyna mi się taka minutowa relacja podobać. I wtedy powtarzałem całą procedurę, ale już z dwuminutowym nagraniem. A następnie 3-, 4- i 5-minutowym. To było wyzwanie, ale bardzo mi się to później przydało w pracy. Choćby wtedy, kiedy robiliśmy dla TVP Polonia transmisję z prologu Wyścigu Solidarności i Olimpijczyków. To była krótka czasówka, której trasa liczyła niecałe trzy kilometry po samym centrum Łodzi. W ramówce mieliśmy zaplanowane równo sto minut transmisji, a tymczasem okazało się, że na rozgrzewce jednemu z zawodników wyskoczyło zza barierek dziecko i doszło do poważnego wypadku, po którym tenże kolarz przez trzy miesiące był w śpiączce. Policja zarządziła wtedy rewizję zabezpieczenia trasy, a my właśnie wchodziliśmy na antenę. Ostatecznie kwadrans przed końcem transmisji kolarze zaczęli jeździć, a ja przez 85 minut opowiadałem o różnych rzeczach do obrazków z miasta pokazywanych przez sześć kamer, bo na trasie kompletnie nic się nie działo. Przeplataliśmy to tylko jakimiś improwizowanymi rozmowami z osobami, które wypatrzyłem w pobliżu platformy komentatorskiej. Realizator też dwoił się i troił, ale efekt końcowy przeszedł nasze oczekiwania, bo okazało się, że jeszcze o dwóch ciekawych edycjach wyścigu – na temat których miałem przygotowane ciekawostki – w ogóle nawet nie zdążyliśmy wspomnieć. Także wszystkim, którym wydaje się, że dziennikarstwo to taka łatwa profesja, polecam każdemu spróbować zrobić taką minutową relację o tym, co dzieje się za oknem.

Jakie jeszcze rady oprócz tzw. treningu do puszki masz zatem dla początkujących dziennikarzy radiowo-telewizyjnych?

Przede wszystkim: dbać o to, jak się mówi na co dzień. To jest podstawowa sprawa, bo jeśli ktoś mówi niechlujnie na co dzień, to na antenie też będzie mówił niechlujnie: ze złym akcentem, niegramatycznie i nieprawidłowo. Po drugie – jak najwięcej czytać. Nauczyłem się czytać, gdy miałem cztery lata i od tamtego czasu pochłonąłem wzrokiem nieprawdopodobne ilości literek. Jako 10-latek, niczym beletrystykę, czytałem encyklopedię 13-tomową. Mama patrzyła na to i pukała się w głowę, a jak siedziałem i czytałem. I to z wypiekami na policzkach. Bo bez wiedzy ogólnej w dziennikarstwie ciężko funkcjonować. Ktoś kiedyś powiedział, że dziennikarze to są inteligentni dyletanci. Owszem, można się specjalizować mocno w danej dziedzinie. Jest to, rzekłbym nawet, przydatne i potrzebne, ale musi być poparte ogólną ciekawością. Na każdym kroku trzeba „łowić” ten świat i czerpać informacje ze wszystkich możliwych źródeł. Teraz, w dobie Internetu – jest to dużo łatwiejsze, ale kiedyś trzeba się było namęczyć, żeby wyłuskać różne ciekawostki z książek albo pism, które znajomi przywozili z zagranicy.

Tego zawodu nie można „odtrąbić”. Tu nie przychodzi się równo na osiem godzin, nie podbija się karty, wychodzi i zapomina o wszystkim do następnego dnia. W dziennikarstwie nie ma ram czasowych i na to też trzeba być przygotowanym. Nikogo nie interesuje, ile czasu spędzisz nad danym materiałem. Liczy się wyłącznie efekt końcowy, a on zależy tylko od autora. Trzeba żyć daną tematyką i mieć pasję do tej pracy. Trzeba być w tym zanurzonym po uszy i jedynie od czasu do czasu zrobić sobie reset dla odświeżenia głowy.

Wątek sportów motorowych przewija się cały czas w naszej rozmowie, więc chyba pora przypomnieć kibicom Twoją przygodę z rajdami samochodowymi…

Hm, nie wiem od czego zacząć. Bez większej przesady mogę powiedzieć, że wychowywałem się w warsztacie samochodowym dziadka. Co więcej, mój wujek razem z ciocią jeździli w rajdach. Kiedyś ciotka nie mogła pojechać i wujek zabrał mnie jako pilota. Ostatecznie w rajdzie nie wystartowaliśmy, ale zrobiliśmy cały opis trasy. Niedługo potem zgłosił się do mnie kolega, który chciał wziąć udział w rajdzie i potrzebował pilota. Jako 17-latek wsiadłem z nim i tak to poszło. Bo za chwilę inny kolega z Łodzi zaproponował mi jeżdżenie w roli pilota i tak się rozkręciliśmy, że zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski w klasie „maluchów”. Potem zgłaszali się kolejni kierowcy, a ja przesiadałem się w coraz większe i coraz mocniejsze „stwory”. Skończyłem na Leszku Kuzaju, czyli najlepszym ówczesnym rajdowcu w Polsce. Przejechaliśmy dwa wyścigi Toyotą Corollą WRC i dostałem od niego ofertę kontraktu na cały 2002 rok. Z tą umową był jednak pewien kłopot, bo wynikało z niej, że pół roku nie będzie mnie w domu. Tymczasem już w styczniu rodził mi się syn, a do tego nie mogłem sobie pozwolić na tak długą nieobecność w pracy. Rajdy, mimo wszystko, stanowiły dla mnie rewelacyjne, ale jednak tylko hobby, więc musiałem podziękować „Kuziemu” za propozycję współpracy. Łącznie ścigałem się jednak 18 lat, więc co nieco na temat specyfiki sportu rajdowego wiem.

Udział w rajdach przełożył się na Twój sposób jazdy jako zwykłego użytkownika drogi?

W jakiś sposób na pewno. Bo jeździłem nie tylko jako pilot, ale też od czasu do czasu zdarzało się, że samemu siadałem za kierownicą. Z tamtego okresu zostało mi, że lubię czasem pobawić się autem. Zwłaszcza zimą, co ostatnio bywa mocno utrudnione, bo zimy w Polsce są dosyć łagodne. Do dziś pamiętam, gdy w miejsce wysłużonego już „malucha” kupiłem sobie cudownego Volkswagena Scirocco. To było dokładnie dwa dni przed Bożym Narodzeniem i efekt był taki, że praktycznie całe święta spędziłem na torze kartingowym przy ulicy Technicznej, gdzie jeździłem swoim nowym cackiem. Zjeżdżałem tylko na pobliską stację benzynową, aby dotankować paliwo i przy okazji samemu coś przegryźć. Chciałem się nauczyć jak najszybciej tego auta, żeby czuć się w nim bezpiecznie. I owszem, kiedy trzeba, potrafię pojechać szybciej, ale co do zasady jest bardzo bezpiecznym kierowcą. Patrzę daleko dookoła i wiem, co się może wydarzyć w różnych dziwnych przypadkach. Wiem też, że niestety nie mam nad wszystkim kontroli, bo są też jeszcze inni użytkownicy dróg i nie każdy z nich ma podobną wyobraźnię za „kółkiem”.

W rozmowie, która ukazała się na łamach „Naszej eŁKSy”, przyznałeś, że nie jesteś w stanie nawet szacunkowo podać liczby meczów ŁKS-u, które widziałeś i przy których pracowałeś. A są takie potyczki, które wspominasz ze szczególnie z jakiegoś powodu?

Jest kilka takich meczów. Negatywnie utkwił mi przykładowo w pamięci ostatni mecz sezonu 1997/98, gdy ŁKS zdobywał mistrzostwo Polski. Kwestia tytułu rozstrzygnęła się już wcześniej w Ostrowcu Świętokrzyskim, a na boisku przy al. Unii oglądaliśmy wtedy człapanie i dreptanie w miejscu zamiast odrobiny futbolowego szaleństwa, którego spodziewali się kibice. Skończyło się 0:2 po bardzo kiepskim meczu i niestety nie było wówczas tej świątecznej atmosfery, jaka zwykle towarzyszy zdobyciu „majstra”.

Na drugim biegunie znajdują się za to derby. Każde, bo każde miały jakiś smaczek. Nawet wtedy, gdy były to mecze pełnej przyjaźni, które kończyły się remisami. Mój ojciec zawsze z przekąsem powtarzał przedstawicielom obu drużyn, że jak już muszą się umawiać na podział punktów, to niech umawiają się na 3:3, a nie 0:0 czy 1:1. I gdy jedno z derbowych spotkań na ŁKS-ie zakończyło się takim właśnie wynikiem, to potem skwitował ze śmiechem: „no, posłuchali wreszcie”.  Co znamienne, lepiej pamiętam właśnie pojedyncze zdarzenia z poszczególnych meczów niż całe potyczki jako takie.

Oczywiście trudno zapomnieć także szlagiery w postaci meczów w europejskich pucharach. Dla mnie wyjątkowe było zwłaszcza spotkanie z FC Porto, bo… pracowałem wtedy dla Portugalczyków. To był czas, kiedy sytuacja w klubie była bardzo napięta i pierwszy zespół zagroził bojkotem wyjazdowego meczu z Legią, na który zamiast seniorów mieli pojechać juniorzy. Klub przejął Antoni Ptak, o czym była mowa na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, w której wzięli udział: elegancko ubrany mecenas Bielski, przyszły dobrodziej ŁKS-u – ubrany w turecki sweterek we wzorki i z fryzurą pozostawiającą wiele do życzenia, a także jego brat Edward – ubrany w sweterek w inne wzorki i na dodatek jeszcze w kołnierzu ortopedycznym po przebytym wypadku samochodu. Później z portugalskim dziennikarzem montowałem materiał opowiadający całą tę historię i nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że za każdym razem, kiedy padało nazwisko Ptak, on brał ujęcia z mecenasem Bielskim. Ze nieukrywanym zdziwieniem przyjął wiadomość, że człowiek, który przejął drużynę walczącą z FC Porto, to ten pan w sweterku…

Na koniec – wracając do teraźniejszości – powiedz na co według Ciebie stać ŁKS w tym sezonie?

Mam wielką nadzieję, że powtórzy się motyw z zeszłego sezonu, gdy niewiele osób stawiało na ŁKS, a okazał się on rewelacją ligi. Górna ósemka tabeli na koniec sezonu zasadniczego byłaby świetnym wynikiem. Moim zdaniem jest na to szansa. To jest sport, a sport jest piękny, bo jest nieprzewidywalny. Życzyłbym sobie też, aby nie zmieniła się filozofia budowania drużyny. Obyśmy zamiast rozpaczliwej obrony przed spadkiem, dalej mieli frajdę z oglądania grającego ofensywnie ŁKS-u. Pierwsze cztery mecze z zespołami ze ścisłej czołówki dadzą wstępną odpowiedź, o co mogą realnie powalczyć w tym sezonie „Rycerze Wiosny”. Jedno jest pewne – cała grupa, która zebrała się teraz przy al. Unii, zasługuje na to, aby powalczyć o coś więcej niż tylko o utrzymanie.


Rozmawiał Bartosz Król


Sponsorzy główni

Sponsorzy

Partner strategiczny

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partner techniczny

Partner medyczny