Są piłkarze i są piłkarscy artyści. Ci drudzy przytrafiają się futbolowi rzadko, ale gdy już się pojawią, potrafią skraść serce każdemu. Pięć lat temu odszedł od nas właśnie jeden z nich. Niepokorny typ, piłkarski wirtuoz i ełkaesiak. Stanisław Terlecki.
Po pierwsze – wcale nie musiał zostać piłkarzem. Inteligentny, dowcipny, oczytany, połykał książki (na czele ze swoją ulubioną „Ziemią obiecaną” Władysława Reymonta), tak jak połykał na boisku obrońców, ukończył studia historyczne na Uniwersytecie Łódzkim (otrzymał nawet pochwałę dziekańską), interesował się historią i literaturą, i nie należał do osób, które gubi się w tłumie, zresztą w latach 80. brał udział w strajkach studentów i jak sam przyznał, miał niewyparzony język.
– Obserwacja procesów, które zachodziły w historii na przestrzeni lat mogą mocno zmienić to, jak postrzega się aktualne wydarzenia. W wielu momentach to mi pomogło, w paru też… zaszkodziło – mówił w 2017 roku, kilka miesięcy przed śmiercią, w rozmowie z Jakubem Olkiewiczem dla portalu weszlo.com.
Po drugie – na nasze szczęście został jednak piłkarzem. W połowie lat 70. przeniósł się z Warszawy do Łodzi i właśnie tutaj, w Łódzkim Klubie Sportowym, który pokochał nie mniej od wielu naszych wychowanków, jego talent eksplodował. Tak jak w latach 60. „chodziło się na Sadka”, tak w latach 70. kibice ŁKS-u „chodzili na Terleckiego”. Fani ŁKS-u pokochali go za efektowne rajdy , gole i urokliwe asysty. Było na czym oko zawiesić. Wystarczyło, że Terlecki dostał piłkę.
– Oczywiście nie zapomnę jego boiskowych popisów. Meczu z Widzewem w Pucharze Polski i cudownego gola, którego strzelił w samo okienko, po wymanewrowaniu całej obrony. Meczu ze Stalą Mielec, kiedy zamiast strzelić na bramkę, wdał się w nieprawdopodobny drybling, a ośmiu zawodników z Mielca nie potrafiło odebrać mu piłki. Dla niego najważniejsze był wtedy nie sam gol, a wiwatujące trybuny. Radość kibica – wspominał go kilka lat temu Paweł Lewandowski, znany kibic ŁKS-u i przyjaciel piłkarza.
Do pełni szczęścia w piłce klubowej, tak zresztą jak całej generacji znakomitych piłkarzy ŁKS-u tego okresu, zabrakło medalu mistrzostw Polski. Zespół trenera Leszka Jezierskiego z Terleckim, Dziubą, Tomaszewskim i jeszcze kilkoma reprezentantami Polski dwukrotnie był bliski mistrzostwa i dwukrotnie „rozjeżdżał” się w rundzie wiosennej, tracąc szansę na triumf wskutek wewnętrznych niesnasek.
„Patrzyliśmy wtedy na siebie z niechęcią, pogardą czy nawet nienawiścią, a jeśli masz coś przeciwko bratu swemu i chcesz złożyć ofiarę, to najpierw pójdź do niego, pogódź się z nim, dopiero potem licz na to, że ofiara zostanie przyjęta”– napisał w swojej autobiografii pt. „Pele, Boniek i ja”.
Była też reprezentacja. Wszedł do niej na własnych zasadach. Mocno i tak, żeby ludzie zapamiętali. „Skąd wyście go wzięli? […]. Zapewne podobne pytania zadawał sobie portugalski obrońca, Artur, uznawany za jednego z najlepszych w Europie. Aby zdołać powstrzymać Terleckiego niejednokrotnie uciekał się do fauli, złośliwych zagrań – a i to z reguły bez powodzenia”– wspominała „Piłka Nożna” reprezentacyjny debiut skrzydłowego ŁKS-u przeciwko Portugalii.
W sumie w reprezentacji rozegrał 29 spotkań i strzelił 7 goli, ale i tutaj zabrakło kropki nad „i” w postaci występów na mistrzostwach świata, bo najpierw plany pokrzyżowała poważna kontuzja, a potem niesławna afera na Okęciu. Został kozłem ofiarnym, chociaż wstawił się za kolegą. Czuł potem żal do ludzi, którzy zostawili go na lodzie. Na mundialu nigdy nie zagrał.
– Otrzymałem wtedy słowo honoru. W dzisiejszym czasach to może nie znaczy zbyt wiele, zastąpiło je słowo biznes, ale wtedy było ważne – mówił o Okęciu w rozmowie z Jakubem Olkiewiczem.
Na początku lat 80. wyjechał do USA, gdzie zachwycał swoją techniką w hali i na murawie m.in. w barwach słynnego New York Cosmos, a potem wrócił do Polski i do swojego ŁKS-u, gdzie nadal imponował tym wszystkim, za co pokochali go kibice kilka lat wcześniej.
– Terlecki rozpoczął akcję od środka boiska. Minął w imponującym tempie i stylu trzech rywali. Jakby mu tego było mało, ograł jeszcze jednego i bramkarza i podał piłkę do będącego przed pustą bramką Ryszarda Robakiewicza. Ten tylko dopełnił formalności. Kibice oniemieli. Widziałem to wszystko dokładnie, ale jak pan to zrobił futbolowy profesorze?! – pytał red. Andrzej Szymański z „Dziennika Łódzkiego” w swojej relacji z wygranego przez łodzian 2:0 meczu z Szombierkami Bytom.
Ale nie tylko piłka była w tym wszystkim ważna. Paweł Lewandowski wspominał o zakupie sprzętu medycznego do szpitala CZMP, sprzętu sportowego dla ukochanego ŁKS-u, czy sztucznej trawy do hali pod trybuną. To prawda, Terlecki bywał ponoć kapryśny, zmagał się też z chorobą depresyjną, o czym wspominali ci, którzy jak Lewandowski zostali z nim do końca, lecz nie to było najważniejsze.
– Był cholernie dumny ze swojego pochodzenia, kochał ponad wszystko rodziców, żonę i dzieci z wnukami. Ciągle o nich opowiadał. Bardzo żałował, że ich drogi się rozeszły. Chciałbym, aby ludzie zapamiętali Stasia jako wspaniałego sportowca, łodzianina i ełkaesiaka. A przede wszystkim zwyczajnego człowieka. […] Chodzenie ze Stasiem po Łodzi i Warszawie było jak spacer z Angeliną Jolie po «Hollywood Walk of Fame». Te wszystkie selfie, trwające wiele minut rozmowy z przypadkowymi osobami, autografy – mówił nam kilka lat temu Paweł Lewandowski.
Stanisław Terlecki rozegrał w barwach ŁKS-u ok. 180 meczów i zdobył 23 gole. Zmarł 28 grudnia 2017 roku. Został pochowany na cmentarzu Wolskim w Warszawie.