Drużyna

Skandaloza po łódzku. O pięciu takich, którym puściły nerwy

10.05.2020

10.05.2020

Skandaloza po łódzku. O pięciu takich, którym puściły nerwy

fot. Artur Kraszewski

Błądzić – ludzka rzecz, nic zatem dziwnego, że w długiej historii ŁKS-u nawet tym najbardziej podziwianym zdarzyło się wywinąć niezły numer. Dziś opowiemy o pięciu takich, którym „zagotowały” się głowy.

Trafiła kosa na kamień

Według legendy w pierwszej połowie listopada 1918 roku, a więc w czasie, gdy wrzało w całej Europie Środkowej, na boisku w Parku Helenów piłkarze ŁKS-u zmierzyli się zespołem Sport Verein Sturm Lodz, pupilkiem niemieckich władz, które po czterech latach okupacji nie cieszyły się popularnością polskich mieszkańców Łodzi.  Nic więc dziwnego, że na trybunach polscy kibice łypali złowróżbnie na ubranych w mundury Niemców, na boisku natomiast piłkarze nie szczędzili sobie złośliwości.

W pewnym momencie jeden z piłkarzy Sturmu powalił piłkarza ŁKS-u i na nieszczęście Niemców trafiło na… Antoniego Kowalskiego.  Jeden z pięciu synów Romualda i Leokadii, podobnie jak i ich rodzice – silnie związany z ŁKS-em i zaangażowany w jego działalność, nie zamierzał się godzić na podobne traktowanie. Jak więc nietrudno się domyślić, po chwili rozpoczęła się jatka.

Kowalski ruszył w stronę Niemca i kopnął go z całej siły w tylną część ciała tak, że ten runął jak długi na murawę. Według legendy incydent ten zapoczątkował akcję rozbrajania Niemców na Hellenowie, choć do dziś nie wiemy, ile w niej prawdy, a ile fikcji.


Niewyraźny

O tym, że Jan Durka był bohaterem pierwszego w historii ligowego starcia, w końcu to on zdobył dwa gole w inaugurującym ligowe rozgrywki w 1927 roku derbowym spotkaniu z Turystami, wspominaliśmy wielokrotnie. Niewielu jednak pamięta, że ten sam piłkarz, choć z innych zgoła powodów, znalazł się na ustach całej Polski także po meczu rewanżowym pomiędzy tymi zespołami. I niewiele to tym razem miało wspólnego ze sportem. Turyści pokonali na początku sierpnia ŁKS 4:2, a wpływ na ten niekorzystny dla ełkaesiaków wynik absencja właśnie Jana Durki miała bez wątpienia duży.

Dlaczego reprezentant Polski nie wystąpił w tym spotkaniu i zamiast pomóc kolegom na boisku, kręcił się niewyraźnie przez kilkadziesiąt minut wokół murawy? Otóż, jak ustalił jeden z dziennikarzy „Przeglądu Sportowego”, zawodnik zabalował dzień wcześniej, co na jego nieszczęście nie uszło uwadze kierownictwu łódzkiej drużyny.

– Durka przybył na boisko w stanie nietrzeźwym. Kto się nim tak przed zawodami zaopiekował, nie wiadomo. Faktem jest, że za swój niesportowy czyn został przez zarząd swego klubu zdyskwalifikowany na czas nieograniczony – wyjaśnił żurnalista i chyba nie minął się z prawdą, bo i w dwóch kolejnych spotkaniach, z Warszawianką i Polonią Warszawa, zawodnika zabrakło w składzie „czerwonych”.


Pogrozili palcem

Na początku października 1955 roku ŁKS, wówczas aktualny wicemistrz Polski, wygrał 2:0 z Lechem Poznań i do hitowego spotkania z broniącą tytułu Polonią Bytom przystępował z pozycji lidera pierwszej ligi. Wydawało się, że łodzianie wszystko mają pod kontrolą, tym bardziej że i do przerwy meczu z Polonią prowadzili 1:0. Niestety, w drugiej połowie wydarzyło się na stadionie w al. Unii 2 coś, co zniweczyło kilkumiesięczną pracę piłkarzy.

I w tym przypadku nie ełkaesiak (konkretnie Stanisław Baran) zawinił najbardziej, bo choć i on miał coś niecoś na sumieniu, najbardziej podpadli: piłkarz Polonii Kazimierz Trampisz, krewcy sympatycy ŁKS i sędzia Grzegorz Aleksandrowicz, dziennikarz „Przeglądu Sportowego” – jak to ujęli autorzy książki wydanej z okazji stulecia ŁKS-u: „prominentny działacz w latach błędów i wypaczeń”.

W 58. minucie wspomniany arbiter uznał, że bramkarz gospodarzy Henryk Szczurzyński zbyt długo zwleka z rozpoczęciem gry i ku zdumieniu 30 tys. łódzkich kibiców podyktował rzut wolny pośredni dla gości. Co się stało chwilę po wznowieniu gry?

Kazimierz Kowalec opowiadał potem, że Baran z Trampiszem chwycili się za koszulki, Trampisz wykrzyczał coś ełkaesiakowi w twarz, co z kolei spotkało się z gwizdami łódzkiej widowni. W końcu znany piłkarz Polonii zdjął spodenki i pokazał, gdzie to całe buczenie łódzka widownia może sobie wsadzić.

Chwilę po tym kibice wbiegli na murawę, Trampisza przed zbiorowym linczem musiał ratować członek orkiestry dętej, doszło przy tym do wielu nieprzyjemnych incydentów, więc za karę ełkaesiacy kolejne swoje domowe mecze musieli rozgrywać w Szczecinie i Wrocławiu. Stanisławowi Baranowi, któremu w całej tej sytuacji też puściły nerwy, po wszystkim pogrożono palcem. Mniej szczęścia miał Kazimierz Trampisz. Napastnika Polonii zdyskwalifikowano na kilka miesięcy.


„Profesor” nie wytrzymał

W sezonie 1987/1988 zespół trenera Leszka Jezierskiego walczył o najwyższe cele i jeśli nawet nie konkretnie o tytule, głośno mówiło się w al. Unii 2 o zajęciu miejsca gwarantującego kwalifikację do europejskich pucharów. Ostatecznie się nie udało, ełkaesiacy zajęli „zaledwie” czwartą lokatę i trudno nie odnieść wrażenia, że wpływ na to rozczarowujące w kontekście łodzian rozstrzygnięcie miały dwa mecze z Górnikiem Wałbrzych.

Ten drugi co prawda łodzianie wygrali (3:1), ale zabrakło im jednej bramki, by wyprzedzić na ligowym finiszu Legię Warszawa, z kolei pierwszy mecz z ekipą z Dolnego Śląska zakończył się sensacyjnym zwycięstwem Górnika.

Co gorsza, to w tym właśnie rozegranym w listopadzie 1987 roku meczu lidera ŁKS-u, Stanisława Terleckiego, zawiodły nerwy i ulubieniec łódzkich kibiców słono za to zapłacił. Jak do tego doszło?

– Na środku boiska „profesor Terlecki” walczył o piłkę z Mariuszem Sobczykiem. Zawodnik gospodarzy zawadził łodzianina łokciem, ale sędzia Tadeusz Diakonowicz z Warszawy uznał, że obu piłkarzom należą się żółte kartoniki. Stanisław Terlecki protestował, uważając, że przecież jemu taka kara się nie należy i zapewne uczynił to w sposób niezbyt parlamentarny, bowiem za chwilę musiał udać się do szatni – relacjonował wałbrzyskie wypadki na łamach „Dziennika Łódzkiego” red. Andrzej Szymański.

Terlecki był inteligentnym piłkarzem i przy tym futbolowym artystą par excellence, ale nawet jego ta sędziowska niesprawiedliwość wyprowadziła z równowagi. I trochę szkoda, że Pan Stanisław nie ugryzł się wówczas w język, bo po jego słownej tyradzie skierowanej przeciwko arbitrowi ełkaesiaka ukarano dyskwalifikacją na pięć ligowych spotkań, co dla najlepszego zawodnika ŁKS-u oznaczało pauzę aż pięciomiesięczną.


Węgrzyn na deskach

Piłkarską wiosnę 1998 roku ŁKS rozpoczął z wysokiego „C” i po efektownych zwycięstwach nad Zagłębiem Lubin i Górnikiem Zabrze kolejny komplet punktów zamierzał zgarnąć w Krakowie. Tam naszpikowana gwiazdami w przerwie zimowej Wisła (to w tym czasie na Reymonta pojawiła się „Tele-Fonika”) zawiesiła łodzianom poprzeczkę bardzo wysoko. Po golu Grzegorza Nicińskiego „Biała Gwiazda” objęła prowadzenie, a chociaż ełkaesiacy walczyli do końca o jeden punkt, tym razem do Łodzi wrócili nie tylko na tarczy, ale i w fatalnych nastrojach. Dlaczego?

W 89. minucie emocjom dał się ponieść spokojny zwykle Mirosław Trzeciak, choć wiele na sumieniu miał tutaj Kazimierz Węgrzyn. Rosły obrońca Wisły Kraków nie pozwalał gościom wznowić gry z rzutu wolnego, wściekły z powodu niesportowego zachowania wiślaka Trzeciak odepchnął rywala, a obrońca Wisły padł na murawę jak rażony obuchem, co nie uszło uwadze arbitra. Kilka sekund później Mirosław Milewski ukarał ełkaesiaka czerwoną kartką.

Po meczu załamany napastnik siedział przed szatnią z ukrytą w dłoniach twarzą i ze łzami w oczach mówił ni to do dziennikarzy, ni to do siebie: – Zacząłem grać, zacząłem czuć piłkę i nagle ta… cholerna kartka.

Popularny „Franek” został zdyskwalifikowany na dwa mecze, ale potem wrócił do gry. Już w drugim meczu po powrocie popisał się hat-trickiem (zwycięstwo 3:0 nad Polonią Warszawa przy Konwiktorskiej), w sumie w ostatnich jedenastu meczach tamtego sezonu zdobył aż osiem goli i tym samym poprowadził ŁKS do drugiego w historii tytułu mistrzowskiego.


Autor: Remek Piotrowski