Aktualności

Marek Chojnacki: ŁKS jest w komfortowej sytuacji, ale dalej musi być maksymalnie skoncentrowany

29
18 / 04 / 2019

Zgodnie z zapowiedzią, zapraszamy do lektury drugiej części rozmowy z Markiem Chojnackim. Przypominamy, pierwsza część wywiadu z byłym zawodnikiem i trenerem Łódzkiego Klubu Sportowego, opublikowana była w czwartym numerze magazynu „Nasza eŁKSa”, którego ostatnie egzemplarze można jeszcze dostać między innymi w oficjalnym sklepie kibiców ŁKS-u.


Wróćmy jeszcze na chwilę do samego początku kariery zawodniczej. Była trema przed debiutem w drużynie seniorów Łódzkiego Klubu Sportowego?

Przed debiutem nie miałem tremy. Czułem ją za to wcześniej, kiedy dowiedziałem się, że będę trenował z pierwszym zespołem i pojadę na obóz do Spały. Minęło raptem pięć lat od chwili, kiedy pierwszy raz poszedłem na mecz, do momentu, w którym miałem trenować z zawodnikami, których dotąd oglądałem z trybun. Na dodatek, w ośrodku w Spale trafiłem do pokoju razem z Markiem Dziubą, Jankiem Tomaszewskim i Heńkiem Miłoszewiczem. Trudno sobie wyobrazić lepszy zestaw…

Nie dość, że był stresik, to jeszcze miałem sporo obowiązków wynikających z bycia najmłodszym. Nie byłem z nimi oswojony, więc musiałem przejść dobrą szkołę życia obozowego i poznać swoje miejsce w szeregu. Trema jednak szybko minęła, w czym pomogła mi dobra postawa na boisku. Byłem dobrze przygotowany fizycznie i poparłem to czysto piłkarskimi walorami. Nie wskoczyłem do składu wskutek jakiejś absencji, a po prostu wyglądałem w akcji lepiej niż koledzy.

W Kamieniu, gdzie pojechaliśmy na kontrolne mecze przedsezonowe, praktycznie w każdym spotkaniu strzelałem gola. O bramki było mi wtedy o tyle łatwiej, że zaczynałem jako skrzydłowy na lewej stronie. Moja lewa noga nie była wprawdzie wiodąca, ale nie miałem problemu, aby swobodnie operować nią na boisku. Dopiero później, już podczas mistrzostw Europy juniorów, kiedy Marek Ostrowski złapał kontuzję podczas jednego ze spotkań, trener Zientara wymyślił mnie w roli obrońcy. Trochę się tym zdziwiłem, ale jako młody zawodnik nie myślałem wiele na ten temat. Widocznie trener zauważył, że musiałem sobie przyzwoicie radzić z odbiorem piłki i ogólnie w grze defensywnej. I potem, po powrocie z kadry juniorskiej, zdarzały mi się mecze w ekstraklasie pod wodzą Mariana Geszke czy Józefa Walczaka, w których byłem zawodnikiem do tzw. zadań specjalnych. Kiedy jechaliśmy do Chorzowa, pilnowałem indywidualnie Andrzeja Buncola, we Wrocławiu grałem na Tadeusza Pawłowskiego. Innymi słowy, miałem eliminować tych najlepszych, gdy zachodziła taka konieczność według trenerów.

Dopiero po zmianie pokoleniowej, gdy karierę zakończył Janek Tomaszewski, Stasiek Terlecki i Grzesiek Ostalczyk wyjechali do USA, a przyszło wielu młodych, w tym wychowanków – na czele ze Sławkiem Różyckim, Witkiem Wenclewskim, Jackiem Zioberem, Ryśkiem Robakiewiczem – Leszek Jezierski postanowił, abym na stałe grał w pomocy. Od tamtego czasu grałem zwykle w środku albo na prawej pomocy. Dopiero pod koniec kariery, gdy wróciłem z Grecji, a do Korei wyjechał Witek Bendkowski, Leszek Jezierski powiedział mi, że już nie muszę tyle biegać, bo będę teraz grać na stoperze. Widocznie uznał, że będę w stanie najlepiej załatać dziurę powstałą na środku obrony. I potem już tak zostało…

Kto był pana idolem, gdy jako dziecko kopał pan piłkę?

Moje pokolenie miało to szczęście, że doskonale pamiętało jeszcze sukcesy Orłów Górskiego i mundial z 1974 roku. Do dziś mam przed oczami to, co działo się w mieście w dniu decydującego meczu eliminacji – z Anglią na Wembley. To był praktycznie dzień wolny od pracy.  Wtedy jeszcze nie było telewizorów w każdym mieszkaniu, więc ludzie gromadzili się u tych sąsiadów, którzy akurat byli w posiadaniu odbiornika. Mieszkania z telewizorami spełniały funkcję dzisiejszych pubów, które posiadają dostęp do kanałów kodowanych. Po wielu latach mieliśmy szansę awansu na mistrzostwa świata i ta wyjątkowa atmosfera udzielała się wszystkim dookoła. Wystarczyło „tylko” zremisować w Londynie. Zaczynały się czasy świetności polskiej piłki, więc nie było innej opcji niż wzorowanie się na podopiecznych Kazimierza Górskiego. Z łódzkiego podwórka był to Mirek Bulzacki, a także Jan Tomaszewski, ale w równym stopniu ludzie kochali Grześka Latę, Kazika Deynę, Andrzeja Szarmacha, Włodka Lubańskiego, Jurka Gorgonia czy Henia Kasperczaka. To byli idole przez duże „I”. Tak jak dzisiaj – zachowując proporcje – jest w przypadku Roberta Lewandowskiego, Kamila Glika, Piotra Zielińskiego czy Wojciech Szczęsnego, którzy na co dzień grają w najlepszych klubach Europy.

Wtedy piłka nożna nie miała jeszcze takiego zasięgu medialnego, w tym oczywiście internetowego. W tamtych czasach dla kibiców to była jedna z niewielu rozrywek, a dla zawodników jedna z przepustek do zobaczenia świata. Swoiste okno na świat. Dzisiejsza młodzież pewnie nie zrozumie tego, bo nie zdaje sobie sprawy z tego, co to znaczy nie mieć paszportu albo nie móc nic kupić w sklepie z powodu braku towaru. Wtedy więcej młodych ludzi garnęło się do sportu, bo wiedziało, że tylko w ten sposób może się oderwać od szarej rzeczywistości. Stadiony były w dużo gorszym stadionie, ale i tak na trybunach komplety odnotowywano niemal co mecz. Gdy zaczynałem przygodę z futbolem, 25 tysięcy ludzi na ŁKS-ie to była norma.

Czy liczył pan kiedyś, w ilu meczach łącznie reprezentował pan ŁKS jako zawodnik i trener?

Nie, nigdy. W ogóle nie przykładałem początkowo wagi do statystyk indywidualnych. Może dlatego, że nie było mody na coś takiego. Dopiero z czasem zaczęło się liczenie czegoś więcej niż zdobytych bramek. Wydaje mi się, że wszystko odbywało się za przykładem NBA i innych lig amerykańskich, gdzie kibice od dawna dostawali po meczu do analizy mnóstwo różnych liczb i procentów. Samo to, że mój setny występ w ŁKS-ie przeszedł zupełnie bez echa wiele mówi o ówczesnym podejściu. Pierwszą jubileuszową paterę dostałem dopiero za… 250. spotkanie. Dopiero wtedy zaczęto się bawić w liczenie meczów, asyst i tego typu rzeczy.

Najpierw doliczono się, że rekordzistą jest Zygfyrd Szołtysik, który rozegrał 395 meczów w ekstraklasie. Potem wyszło na to, że uda mi się go prześcignąć i zaczęło się odliczanie. Pamiętajmy jednak, że mówimy o czasach, kiedy trzeba było mieć skończone 28 lat, aby móc wyjechać do klubu zagranicznego, albo nawet 30 – gdy nie grało się w reprezentacji. Dopiero w 1989 roku, wraz ze zmianą ustroju, nastąpiło otwarcie granic i wszyscy mogli zmieniać kluby bez dodatkowych obostrzeń. Do tego momentu wielu zawodników uzbierało po 300 lub więcej gier, co łatwo jest sprawdzić przeglądając listę tzw. Klubu 300, która obecnie liczy już ponad 80 nazwisk.

U mnie ostatecznie stanęło na 452 meczach i niemal 50 bramkach. Niemal, bo niektóre źródła podają 48, a inne 49. Gdybym wiedział, że mam ich tyle, to może jeszcze pograłbym kilka miesięcy, żeby przekroczyć 50-tkę. Ale w sumie też dowiedziałem się o tym po fakcie. Myślę jednak, że i tak 49 goli przy grze na tylu rożnych pozycjach, głównie w defensywie, to całkiem niezły wynik. Gdybym dłużej grał w pomocy, to na pewno jeszcze kilka tych bramek zdobyłbym dla ŁKS-u.

Z kim w latach 80. i później w latach 90. trzymał się pan najbliżej w zespole? I z kim ma pan obecnie najlepszy kontakt?

Kiedy wchodziłem do zespołu, trzymałem się przede wszystkim z młodymi – z Markiem Płachtą i Arkiem Klimasem, z którymi do dziś jestem w dobrych relacjach. Ze starszymi – jak Marek Dziuba, Janek Tomaszewski, Mirek Bulzacki, Marian Galant czy Grzesiek Ostalczyk – też potrafiłem się jednak dogadać i obecnie także pozostajemy ze sobą w kontakcie. Później najbliższy kontakt miałem z Krzyśkiem Baranem, który w 1983 roku trafił do ŁKS-u z rozpadającej się już Gwardii Warszawa. To był wtedy głośny transfer, porównywany nawet do sprowadzenia – również z Gwardii – Dariusza Dziekanowskiego przez Widzew. Z Krzyśkiem dobrze znałem się z reprezentacji juniorskiej i młodzieżowej, bo często byliśmy na zgrupowaniach razem w pokoju. Co więcej, po przeprowadzce do Łodzi Krzysiek został nawet moim sąsiadem. Inna sprawa, że przyjdzie Krzyśka było wtedy takim wyjątkiem, który potwierdzał regułę, bo ŁKS oparty był na wychowankach i wyróżniających się zawodnikach z regionu. Co roku praktycznie pojawiał się jakiś młody zdolny, którego z miejsca traktowaliśmy jak swojego. Bo takim w istocie był. Jak na ironię, teraz mam kontakt praktycznie ze wszystkimi chłopakami, którzy w latach 80. grali w ŁKS-ie, a straciłem go właśnie z Krzyśkiem, któremu mocno porąbało się w życiu prywatnym. Krzysiek zawsze miał jednak trudny charakter i po podpisaniu z nim kontraktu byłem oddelegowany przez prezesa, aby się nim zaopiekować i pomóc w aklimatyzacji.

Jak ocenia pan obecną drużynę ŁKS-u?

Cieszy mnie, że w ŁKS-ie jest liczne grono polskich zawodników. Widać, że drużyna jest mądrze budowana i z myślą o przyszłości. Sam jeszcze niedawno przeżywałem w ŁKS-ie sytuację, gdy zespół budowany na „tu i teraz”, czyli tylko na bieżący sezon, a czasem nawet i na bieżącą rundę. Wynikało to zwykle z tego, że zespół bronił się rozpaczliwie przez spadkiem i trzeba było szukać różnych wyjść awaryjnych. Były to jednak wyjścia na krótką metę. A w piłce nożnej stabilizacja kadrowa jest szalenie ważna. Bo tylko w stabilnym zespole zawodnicy mogą systematycznie podnosić własne umiejętności. Przy częstych rotacjach ciężko jest nauczyć się czegoś od kogoś. Z przyjemnością obserwuję też, że drużyna jest umiejętnie wzmacniana na poszczególnych pozycjach, co przekłada się na stały skok jakościowy.

Z obecną drużyną łączy pana między innymi postać Michała Kołby, który za pana kadencji trafił do klubu. Spodziewał się pan wtedy, że Michał zrobi takie postępy i stanie się twarzą odbudowującego się ŁKS-u?

Michał jest idealnym przykładem zawodnika, który korzysta na stabilizacji towarzyszącej budowie zespołu. Jeszcze niedawno był w trzeciej lidze, a za kilka tygodni może być czołowym zawodnikiem klubu z ekstraklasy. Ten chłopak poprzez regularną, ciężką pracę potrafi wydobyć swój potencjał i skutek jest taki, że na razie ŁKS ma pełen komfort co do obsady bramki. A wiadomo jak newralgiczna jest to pozycja w nowoczesnym futbolu. Przy pomyłce transferowej na pozycji golkipera zespół może mieć problemy przez całą niemal rundę. Michałowi brakowało jedynie ogrania na poszczególnych poziomach ligowych, ale teraz on już to ogranie ma, dzięki czemu widać u niego dużą pewność na boisku. Oczywiście zdarzają mu się błędy, ale one zdarzają się każdemu bramkarzowi. Ważne, aby były bez konsekwencji. A tak się dzieje w przypadku Michała.

Co wtedy pana przekonało, żeby postawić właśnie na niego?

Michał ma za sobą przeszłość w SMS-ie, a wiem, że tam potrafią pracować z bramkarzami. Poza tym był dobrze prowadzony pod kątem szkoleniowym. Potrafi grać nie tylko rękoma, ale i nogami. Ja pamiętam Michała z jak najlepszej strony. W trzeciej lidze wiele razy ratował nam wynik i rzadko coś zawalał. Taka stabilna dyspozycja w przekroju całego sezonu również jest bardzo ważna, bo daje dodatkową pewność zawodnikom z pola.

Jako były obrońca może pan być chyba dumny z postawy młodszych kolegów w tym sezonie?

Rzeczywiście, trudno jest się do czegoś przyczepić. W tamtej rundzie można było jeszcze narzekać na niektóre końcówki meczów, gdy uciekło trochę punktów, lecz teraz wiosną ŁKS nie pozwala już sobie na takie okresy niefrasobliwości. To też świadczy o tym, że drużyna zrobiła kolejny krok naprzód i unika już takich wpadek, jakie miały miejsce ze Stomilem, Garbarnią czy Rakowem, kiedy traciła gole w ostatnich fragmentach spotkań. Inna rzecz, że niektóre zespoły po wspominanych meczach mogłyby się podłamać, ale ełkaesiacy nic sobie z tego nie robili i w następnej kolejce konsekwentnie grali swoje. Po tym również poznaje się mocny psychicznie zespół.

Pod koniec ubiegłego roku zapisał się po raz kolejny w klubowych annałach – nagrywając wraz z innymi ełkaesiakami piosenkę na 110-lecie klubu. Jak zareagował pan na tamto zaproszenie?

Uznałem, że to super pomysł i od razu byłem na tak. Zawsze jestem otwarty na tego typu inicjatywy. Gdy przeczytałem po raz pierwszy tekst, nie znając jeszcze melodii, od razu wiedziałem, że słowa „Rodowici – ŁKS” oddają wszystko to, co przeżyłem w moich klubie. Pozostaje się tylko cieszyć, że także ludzie ze świata kultury i rozrywki interesują się losami ŁKS-u i chcą pomóc mu w powrocie na zaszczytne miejsce w krajowej elicie.

Synowie nie poszli w ślady taty. A co z wnukami? Są jakieś widoki na kolejnego Chojnackiego w ŁKS-ie?

Na razie doczekałem się wnuczki, na wnuków muszę jeszcze trochę poczekać. Nie ukrywam, że jako ojciec chciałem, aby moi synowie też grali w piłkę nożną. Starszy z nich, Łukasz, też bardzo tego chciał, ale akurat tak się ułożyło, że trafił do jednego z najmocniejszych roczników w historii. Bo wystarczy przypomnieć, że rocznik 1982 reprezentowali w ŁKS-ie m.in.: Łukasz Madej, Robert Sierant, Paweł Golański, Piotr Klepczarek, Przemysław Kaźmierczak. No i generalnie moi chłopcy poszli bardziej w mamę niż w tatę, bo ostatecznie postawili na naukę. Ale wiernymi kibicami są przez cały czas. Młodszy z synów, Michał, nigdy w ŁKS-ie nie trenował, ale jest praktycznie na wszystkich meczach. I to nie tylko piłkarzy, ale i siatkarek. A kiedy może, to pojawia się też na koszykarzach. Dodam, że na co dzień pracuje teraz w Warszawie. Na niektóre wyjazdy również jeździ. Niedawno był między innymi na meczu siatkarek w Rzeszowie.

A propo koszulek… Przez prawie 18 lat gry w barwach ŁKS-u pewnie nazbierało się ich trochę, podobnie jak proporczyków i innych pamiątek. Trzyma je pan gdzieś w specjalnym miejscu?

Szczerze mówiąc, praktycznie nic mi się nie zostało. Większość przekazałem na cele charytatywne, w tym na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, którą regularnie wspieram w ten sposób od wielu lat. Trochę też rozdałem zagorzałym znajomym fanom, którzy mnie prosili o jakąś pamiątkę. A trochę tego miałem, bo jak już mówiłem, nie spodziewałem się, że będę grał tak długo, więc zbierałem różne rzeczy z czasów kariery zawodniczej. Jedyne, co mi zostało, to kilka grubych zeszytów formatu A4 z wycinkami prasowymi, które wycinała i wklejała moja żona, a wtedy jeszcze narzeczona. Nie powiem, lubię sobie czasem do nich zajrzeć i przypomnieć niektóre zdarzenia. Oprócz tego, mam jeszcze trochę pucharów i przeróżnych statuetek. Najnowszą spośród nich jest ta, którą otrzymałem za zwycięstwo w plebiscycie Polskiego Związku Piłkarzy na Trenera Roku w Ekstralidze Kobiet, gdy zaraz po awansie byliśmy rewelacją rozgrywek.

Czy dalej komentuje pan mecze i jak się pan czuje w roli eksperta telewizyjnego?

Lubię pracę komentatora, ale na razie musiałem jej zaniechać z bardzo prostego powodu: braku czasu.

A jakie są pana pozasportowe pasje?

Nie jeżdżę ani na ryby, ani na grzyby, ani nic w tym stylu. Kiedyś, gdy tylko była wolna chwila, to brałem żonę i dzieciaki i gdzieś sobie jechaliśmy. A teraz wolne dni najchętniej spędzam na działce. Ale też nie mogę o sobie powiedzieć, żebym był jakimś specjalnym działkowcem czy ogrodnikiem. Owszem, najprostsze prace zrobię, lecz generalnie staram się na działce odpoczywać, a nie harować. No i dalej wręcz nałogowo oglądam mecze piłkarskie. Jak nie liga polska, to angielska. Jak nie angielska, to hiszpańska. Jak nie jakiś mecz w telewizji, to jadę obejrzeć jakieś spotkanie na żywo w okolicy.

Co z marzeniami zawodowymi?

Fajnie byłoby wreszcie wywalczyć medal mistrzostw Polski z dziewczynami. A w tym sezonie wciąż jeszcze szansę na Puchar Polski. 5 maja gramy w półfinale z Czarnymi Sosnowiec i jeśli wygramy, to 19 czerwca wystąpimy w finale, który zaplanowany jest na stadionie… ŁKS-u. Obiekt przy al. Unii zawsze był dla mnie szczęśliwy, więc kto wie? Byłby to wielki sukces i dla mnie, i dla moich podopiecznych.

W kwietniu piłkarzy ŁKS-u czeka łącznie aż sześć meczów ligowych. Są zawodnicy, który wolą przepracować pełen mikrocykl i są tacy, którzy wolą mniej trenować i częściej grać. Do której grupy pan się zaliczał?

Odpowiem tak: jako zawodnik wolałem mniej trenować i częściej grać, ale jako trener wiem, że lepiej jest jednak, gdy przepracuje się cały mikrocykl i gra regularnie co tydzień. Wiadomo, że w najlepszych ligach Europy szkoleniowcy na taki luksus nie mogą sobie jednak pozwolić zbyt często z uwagi na europejskie puchary i powołania do drużyn narodowych. W Polsce na razie takich zmartwień nie mamy. Najgorzej, gdy przegrywa się mecz tuż przed przerwą w rozgrywkach. Bo człowiek chciałby od razu się odkuć, a tu musi pracować w niepewności przez dwa tygodnie. Choć każda porażka przy meczach co trzy dni też bardzo boli, bo wtedy niewiele jest z kolei czasu na ewentualne skorygowanie jakichkolwiek uchybień w grze. Jak widać, gdy się wygrywa, wszystko jest zdecydowanie prostsze…

Przed ŁKS-em teraz mecz z Sandecją. Jaki wynik pan przewiduje i jakiego przebiegu gry się pan spodziewa?

Kaziu Moskal umiejętnie rotuje składem i na pewno ma przygotowany plan również na pokonanie Sandecji. Na razie ŁKS jest w tej komfortowej sytuacji, że nie musi patrzeć na innych i może patrzeć tylko na siebie. Ale przed chłopakami jeszcze kilka trudnych meczów, dlatego cały czas trzeba zachować maksymalną koncentrację i determinację. Tym bardziej że nikt w tej lidze jeszcze nie odpuszcza, łącznie ze skazywaną na pożarcie Garbarnią. Ważne, że przerwa na mecze reprezentacji nie wybiła ŁKS-u z rytmu, bo czasami niestety tak się dzieje. Jeżeli ełkaesiacy utrzymają dyspozycję z początku rundy, to zapowiada się ich kolejna wygrana. I oby tak się stało, bo będzie to kolejny ważny krok w kierunku ekstraklasy. Nie zapominajmy, że każde zwycięstwo ŁKS-u odbiera wiarę w skuteczną pogoń piłkarzom rywali…


Rozmawiał Bartosz Król



Sponsorzy główni

Sponsorzy

Partner strategiczny

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partner techniczny

Partner medyczny