Aktualności

Dzidosław Żuberek: Nigdy nie zapomniałem, skąd pochodzę

22
21 / 03 / 2020

fot. Grzegorz Kalisiak (Dzidosław Żuberek na Old Trafford) / “110 ŁKS. 110 meczów na 110 – lecie Łódzkiego Klubu Sportowego”

Bardzo się cieszę, że Łódź wreszcie ruszyła do przodu i wyraźnie zmienia się na plus. Tak samo cieszy mnie fakt, że ŁKS znów jest wśród najlepszych drużyn w kraju – opowiada 46-letni Dzidosław Żuberek, wychowanek Łódzkiego Klubu Sportowego, który od kilkunastu lat związany jest z Podlasiem.

Jak się pan odnajduje w obecnej sytuacji?

Robię wszystko, aby zminimalizować ryzyko. Niedawno z Włoch wrócił mój syn i do maksimum zaostrzyliśmy środki ostrożności, które zaleca Sanepid. Nie czekaliśmy na żadne objawy i od razu wprowadziliśmy kwarantannę. Bardzo poważnie podchodzimy do zagrożenia koronawirusem.

A czym wytłumaczyć fakt, że Podlasie dotąd tak skutecznie broniło się przed pojawieniem się tam pierwszych przypadków epidemii? Coś szczególnego jest w tamtejszym powietrzu czy to może właśnie bardziej kwestia odpowiedzialności i dyscypliny mieszkańców?

Nie sądzę, aby w powietrzu, którym tutaj oddychamy, było coś nadzwyczajnego. Wszyscy traktują niezwykle serio od samego początku zagrożenie chorobą i oby te wysiłki dalej były tak samo skuteczne. Oby udało się uchronić cały rejon od koronawirusa.

Zostawiając z boku trudną teraźniejszość… Jak wyglądały pana piłkarskie początki w Łodzi? Gdzie pan zaczynał kopać piłkę, kto pana namówił na podjęcie treningów i u kogo w ŁKS zdobywał pan pierwsze futbolowe szlify?

Za moich czasów wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Dość powiedzieć, że pierwsze nabory odbywały się dopiero dla 10-latków. A obecnie przecież mamy już organizowanie zajęć nawet dla 4-latków. Może nie mają one jeszcze charakteru czysto piłkarskiego, ale jednak zabawy z piłką są już ich istotnym elementem. Z drugiej strony wtedy każdy praktycznie chciał grać w piłkę i… w nią grał. Na podwórku, na ulicy, w szkole… Gdzie tylko się dało. Sam też miałem ogromny zapał i na Górniaku, gdzie się wychowywałem, nie przepuszczałem żadnej okazji, aby pokopać piłkę z kolegami z okolicy. A kiedy miałem 11 lat, dołączyłem w ŁKS-ie do grupy o rok starszych chłopaków, których prowadził trener Robert Grzywocz. Po jakimś czasie trafiłem do swojego nominalnego rocznika, którym z kolei opiekował się trener Czesław Kozłowski. Wiek juniora ukończyłem natomiast pod okiem trenera Zdzisława Ulatowskiego, który w międzyczasie przejął naszą grupę.

Natychmiast połknął pan piłkarskiego bakcyla?

Jak już mówiłem, w tamtych czasach nie było dla nas miejsca, które w naszym odczuciu nie nadawałoby się do grania w piłkę. Zatem gdy już pojawiła się możliwość regularnych treningów i to w takim klubie jak ŁKS, byłem zachwycony. Ten zapał towarzyszył mi potem przez całą karierę aż do ostatnich chwil spędzonych na boisku.

Komu z pana rówieśników udało się również przebić w seniorskim futbolu?

Trenowało ze mną dużo fajnych chłopaków z naprawdę dużymi umiejętnościami. Mimo nieprzeciętnego talentu poszli oni jednak za głosem rodziców i znaleźli się później w środowiskach adwokackich bądź lekarskich. Jedyną osobą, która pozostała do tej pory w świecie piłkarskim, jest Rafał Ulatowski. On jednak, jak dobrze wiemy, po krótkim okresie gry seniorskiej szybko przeszedł na drugą stronę i został trenerem. W jego przypadku duży wpływ na taką decyzję z pewnością miał jednak ojciec Zdzisław, o którym już zresztą wspominaliśmy. U Ulatowskich w domu ten temat pracy szkoleniowej niewątpliwie musiał się wówczas często przewijać, czego efektem były późniejsze wybory Rafała. Zresztą sam to teraz przerabiam, bo moi synowie po założeniu przeze mnie przed laty akademii piłkarskiej też próbują iść teraz moją drogą.

Po ukończeniu wieku juniora trafił pan do rezerw ŁKS-u, a potem bardzo długo nie mógł się pan przebić do wyjściowej jedenastki w pierwszej drużynie. Brakowało panu umiejętności czy to po prostu trenerzy woleli stawiać na bardziej sprawdzonych zawodników?

Odpowiem w ten sposób: pamiętajmy, że wtedy były zupełnie inne czasy, których w żaden sposób nie można odnosić do teraźniejszości. Mimo wszystko, szybko jak na swój wiek trafiłem do pierwszej ligi. Piłkarsko czułem się dobrze w tej grupie zawodników, ale nie zawsze te aspekty piłkarskie tylko decydowały.

Zanim oficjalnie zadebiutował pan w ŁKS, trafił pan jeszcze do filialnej wtedy Piotrcovii. A ŁKS akurat wtedy sięgnął po mistrzostwo kraju. Bardzo był pan rozczarowany takim obrotem sprawy, że nie udało się zagrać w „złotym” zespole choćby kilku minut?

Dla mojego rozwoju bez wątpienia bardziej korzystne było wtedy przejście do Piotrcovii, gdzie mogłem nabierać cennego doświadczenia. Tam mogłem liczyć na regularne minuty co tydzień, a poza tym akurat robiliśmy awans z trzeciej do drugiej ligi. Sportowo zyskałem w Piotrkowie Trybunalskim przez ten sezon dużo więcej niż zyskałbym grając jakieś końcówki w barwach ŁKS-u. Na więcej liczyć nie mogłem, bo ówczesna kadra ŁKS-u była naprawdę bardzo mocna i nie przez przypadek drużyna sięgnęła po upragniony tytuł.

Jesienią 1998 roku wreszcie poczuł pan jak smakuje gra z przeplatanką w ekstraklasie. I to nie tylko w ekstraklasie, bo miał pan też okazję zagrać w pamiętnych bojach z Manchesterem United w eliminacjach Ligi Mistrzów. A zdjęcie zespołu sprzed meczu z „Czerwonymi Diabłami” to jedna z najczęściej publikowanych fotografii drużynowych ŁKS-u w całej historii…

To była bardzo fajna przygoda i okazja do zebrania niezapomnianych doświadczeń. Trafiliśmy wtedy na bardzo mocno zespoły i mogliśmy zobaczyć jak wygląda normalny piłkarski świat. Bo tak to właśnie odbierałem: że pojechaliśmy do zupełnie innego futbolowego świata, gdzie wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Pod każdym względem. U nas w Polsce ta rzeczywistość znacząco się różniła od tego, co wtedy zobaczyliśmy w Manchesterze i Monaco. Bardzo się cieszę, że znalazłem się w tej grupie, której było dane przekonać się, co to znaczy prawidłowo poukładany na tamte czasy klub.

A od strony czysto sportowej jak wspomina pan tamte spotkania?

Co tu dużo opowiadać: graliśmy z późniejszymi triumfatorami Ligi Mistrzów i świeżo upieczonymi mistrzami świata. W Manchesterze i w Monaco dosłownie roiło się od piłkarskich sław, a mimo to potrafiliśmy się im postawić. Mieliśmy potem satysfakcję, gdy okazało się, że żadna inna ekipa w dwumeczu z United do końca tego pucharowego sezonu nie zrobiła lepszego wyniku od nas. Porażka 0:2 na Old Trafford dla nikogo nie jest sportową ujmą, a już na pewno nie była w tamtym okresie. A bezbramkowy remis u siebie też miał później swoją wymowę i poszedł w świat.

Była trema przed tamtymi meczami?

Trudno mi się wypowiadać za innych. Ja na pewno czułem tremę po wyjściu na rozgrzewkę. Potem, gdy już usłyszeliśmy pierwszy gwizdek, człowiek myślał tylko o jednym: aby wypaść jak najlepiej na tle tych wszystkich gwiazd, które biegały dookoła. I trema bardzo szybko poszła w niepamięć.

W Łodzi pograł pan jednak tylko pół roku, po czym został wypożyczony do drugoligowego wtedy Śląska Wrocław. Co się stało?

Wszyscy wiemy, jakie piłkarskie nacje były wtedy preferowane w klubie. Nie wszystkim podobała się taka polityka kadrowa, a wśród tych osób byłem i ja. Nie zamierzałem patrzeć bezczynnie na zaistniałą sytuację i postanowiłem opuścić swój macierzysty klub.

Po pół roku znów wrócił pan do Łodzi, ale… tylko na pół roku. To była pana decyzja?

No cóż, w grę wchodziły tylko moje wypożyczenia, bo kwota za mój ewentualny transfer definitywny była zdecydowanie za wysoka. Miałem kilka ciekawych propozycji z innych klubów, ale za każdym razem wszystko rozbijało się o pieniądze i kończyło się na kolejnym wypożyczeniu.

Jak na ironię, jedyny pełny sezon w ŁKS rozegrał pan już po spadku klubu do drugiej ligi. Ten spadek był już chyba wówczas tylko kwestią czasu?

Nie działo się wówczas zbyt dobrze w klubie, to fakt. Gdy wróciłem do ŁKS-u, nie było w szatni zbyt doświadczonej kadry. Dopiero później z tych młodych zawodników wyłoniło się kilku naprawdę ciekawych piłkarzy. Po moim powrocie zadaniem było uniknięcie kolejnej degradacji i udało się ten cel zrealizować. Z Adamem Gradem mieliśmy wtedy bardzo udany sezon i tworzyliśmy duet groźnych napastników.

Z kim w tej dawnej szatni trzymał się pan najbliżej?

Na pewno z Grześkiem Krysiakiem. Od chwili, gdy trafił do nas z Boruty Zgierz wraz z Jackiem Płuciennikiem, dobrze się dogadywaliśmy. Grzesiek zawsze miał ŁKS głęboko w sercu, a że mamy jeszcze bardzo podobno charaktery, to zawsze fajnie nam się razem funkcjonowało. Fakt, że razem także odchodziliśmy na wypożyczenia do innych klubów – w tym do Lechii/Polonii Gdańsk, gdy mieliśmy ratować ligę dla Trójmiasta – nie był przypadkiem. Do tej pory jesteśmy z Grześkiem w kontakcie. Głównie jednak telefonicznym, bo odkąd przeprowadziłem się na Podlasie to moje wizyty w Łodzi są raczej bardzo krótkie. Na pewno brakuje tych spotkań z Grześkiem, bo chęć zobaczenia się jest zawsze duża. Obowiązki zawodowe związane z pracą trenera uniemożliwiają jednak częste odwiedziny.

Osiem goli w 22 meczach na zapleczu ekstraklasy zaowocowało propozycją z Jagiellonii Białystok. Czym skusiła pana Jaga? A może była to na tamten moment jedyna sensowna oferta?

Ofert trochę było. Pamiętam, że od razu po sezonie wyjechaliśmy wtedy całymi rodzinami na zagraniczne wakacje wraz z Adamem Gradem i telefon dzwonił nadspodziewanie często. Pod względem finansowym oferta z Białegostoku wcale nie była najlepsza. Ale zdecydowałem się na nią, bo widziałem, że bardzo chce mnie u siebie trener Wojciech Łazarek, który wcześniej próbował mnie już sprowadzić do Wisły Kraków. Już za czasów Telefoniki byłem tam nawet na testach i myślę, że nieźle one wypadły, bo już jedną nogą czułem się zawodnikiem Wisły, ale ostatecznie wszystko rozbiło się o kwotę transferową, której oczekiwał za mnie Antoni Ptak.

Ruszając wtedy na Podlasie spodziewał się pan, że to właśnie tam odnajdzie tam swoje miejsce na ziemi?

Tego chyba nie zakłada nigdzie żaden piłkarz. Nigdy nie przewidzisz bowiem, czy w danym miejscu spędzisz tylko najbliższe pół roku, czy zapuścisz korzenie na dobre. Na Podlasiu spodobało się zarówno mnie, jak i moim dzieciom oraz żonie, która znalazła tutaj ciekawą pracę.

Po pięciu sezonach w Jadze z powodzeniem grał pan jeszcze w zespołach z niższych lig: Ruchu Wysokie Mazowieckie, Sokole Sokółka, Pogoni Łapy, Romincie Gołdap i Wissie Szczuczyn. Trudno się było tak zupełnie rozstać z boiskiem?

Zawsze trudno jest się piłkarzowi pożegnać z murawą. Jednych zmusza do tego sytuacja zdrowotna, niektórych jakieś inne przeciwności losu, ale zdecydowana większość chciałaby kontynuować zawodniczą przygodę jak najdłużej. Mnie kilka razy dopadały różne kontuzje, zwłaszcza kolana, lecz na szczęście los pozwolił mi grać jeszcze nawet po 40. urodzinach. Cieszę się z tego niezmiernie.

Występował pan zarówno jako pomocnik, jak i napastnik. Gdzie na boisku czuł się pan najlepiej?

Im dłużej grałem i im więcej miałem doświadczenia, tym pozycja miała mniejsze znaczenie. Jako trampkarz zaczynałem od obrony, a potem stopniowo trenerzy przesuwali mnie coraz dalej do przodu. Dlatego później nie robiło mi już żadnej różnicy, czy desygnowany byłem do drugiej linii, czy do ataku. Tylko na bramkę nigdy mnie ciągnęło. Czasem się śmieje, że na moje szczęście byłem wysoki, ale nie aż tak wysoki, aby wylądować między słupkami.

Dziesięć lat temu wraz z kolegami z boiska założył pan w Białymstoku akademię piłkarską, ale w międzyczasie próbował pan też sił jako trener seniorów. Co zadecydowało o tym, że skupił się pan na pracy z dziećmi?

Kiedy zaczynałem pracę jako trener seniorów, nasza akademia jeszcze raczkowała i nie miałem tylu zajętych godzin, ile mam teraz. Mogłem pogodzić oba zajęcia i z tego korzystałem. Potem jednak z każdym rokiem pracy w akademii przybywało i postanowiłem ukierunkować się na trenowanie dzieci oraz młodzieży.

Prowadzi pan akademię między innymi z Piotrem Matysem, którego fanom ŁKS-u również przedstawiać nie trzeba. Często wracacie pamięcią do łódzkich czasów?

Tak, pewnie. Często też przypominają nam o tym dziennikarze, proszą o jakieś wspólne wywiady dotyczące łódzkiego okresu.

Jak się w ogóle żyje panu w Białymstoku? Jakby opisał pan to miasto?

Jest to zupełnie inne miasto niż Łódź. Białystok jest dużo mniejszym ośrodkiem, ma mnóstwo zieleni i dużo więcej… spokoju. Żyje się tu znacznie wolniej niż w Łodzi i jest to dla nas bardzo przyjemna rzecz. Kiedy czasem rozmawiamy w rodzinnym gronie o hipotetycznym powrocie do rodzinnego miasta w przyszłości, wcale nie ma jakiegoś entuzjazmu. Powiem szczerze, że mocno zżyliśmy się z Białymstokiem.

A jak się panu podoba współczesna Łódź? Często pan bywa w rodzinnych stronach?

Oboje z żoną mamy ciągle w Łodzi dużo krewnych i przyjaciół, ale z racji zawodowych ograniczeń pojawiamy się tu praktycznie tylko w okresach świątecznych. Bardzo się cieszę, że Łódź wreszcie ruszyła do przodu i wyraźnie zmienia się na plus. Wolno, bo wolno, ale miasto robi się coraz mniej szare i trzeba to docenić. Wydaje mi się, że rozwój miasta idzie w dobrym kierunku.

Wracając do pana obecnego zajęcia… Udało się już panu wynaleźć i wychować pierwsze piłkarskie perełki?

Akademia istnieje dopiero dziesięć lat, więc pierwsi nasi wychowankowie dopiero pukają do seniorskich drużyn. Choć na razie częściej jeszcze do drugich drużyn niż do pierwszych. Ale ciekawych transferów już trochę mamy na swoim koncie, bo nasi byli podopieczni trafili już między innymi do Śląska Wrocław, Rakowa Częstochowa, a także do klubów włoskich. Uważam, że nasze nauczanie poszło w dobrym kierunku i pozostaje nam to cierpliwie kontynuować. A jest z kim, bo obecnie w całej akademii zrzeszonych jest ponad 400 dzieciaków, w tym także piłkarki. Czujemy na sobie dużą odpowiedzialność, bo zdajemy sobie sprawę, że obecnych czasach trudno jest wychować zawodników, którzy dadzą sobie radę na wyższym poziomie.

Co jest najpiękniejsze w pracy z najmłodszymi adeptami futbolu?

Fajne jest to, że widać tą autentyczną radość na twarzach dzieciaków. Te zadowolone miny i szczera chęć nauczenia się czegoś to wspaniała zapłata za wysiłek dla chyba każdego trenera.

Gdy ŁKS rozpadał się w 2013 roku, pan był po stronie optymistów wieszczących szybką odbudowę czy pesymistów, którzy zapowiadali co najwyżej mozolną tułaczkę po niższych ligach?

Przyznam, że nie byłem optymistą. Bo wiedziałem, że przy ówczesnej kondycji finansowej miasta może nie być w Łodzi miejsca na dwa równorzędnie silne kluby. To zresztą nie był przypadek, że po udanych latach 90. łódzka piłka potem notowała stały regres. Możliwości finansowe były takie, a nie inne.

Po rozpoczęciu odbudowy ŁKS-u śledził pan losy swojego macierzystego klubu?

Cały czas śledzę uważnie losy drużyny, w której się wychowałem. Obserwowałem jak ŁKS radził sobie w niższych ligach i obserwuję też, jak radzi sobie teraz, gdy już wrócił na krajowe salony.

Był pan na jesiennym meczu Jagiellonia – ŁKS? Jakie wrażenia?

Byłem na tym spotkaniu. Gra w piłkę w wykonaniu ŁKS-u wyglądała bardzo fajnie. Widać jednak było brak kilku bardziej doświadczonych osób, które nie tylko wzmocniłyby poszczególne formacje, ale i je należycie zabezpieczały. Widać też było, że gra opierała się głównie na Danim Ramirezie, a to jednak trochę za mało, aby myśleć o utrzymaniu w lidze. Od tamtej potyczki sporo się jednak w ŁKS-ie zmieniło…

Jakie zatem były pana przewidywania odnośnie rewanżu, który miał się odbyć na początku kwietnia?

W obu zespołach zimą nastąpiły spore korekty kadrowe. Jagiellonia tego roku nie zaczęła jednak dobrze, a u ełkaesiaków widać było olbrzymią determinację, aby mimo trudnej sytuacji wyjściowej zachować ligowy byt. Przyznam, że ciężko byłoby mi wskazać faworyta tego meczu, który miał być rozegrany niebawem w Łodzi. ŁKS-owi nie byłoby oczywiście łatwo, ale każdy scenariusz wydawał się możliwy.

Wierzy pan, że ten sezon uda się jeszcze wznowić?

Biorąc pod uwagę, co dzieje się w innych państwach, to nie bardzo potrafię sobie wyobrazić wznowienie rozgrywek. Ale z drugiej strony w innych krajach nie zastosowano od razu tylu środków bezpieczeństwa, co teraz w Polsce. Jako naród jesteśmy bogatsi o przykre doświadczenia związane z koronawirusem, które są teraz udziałem choćby Włochów czy Hiszpanów, którzy początkowo zlekceważyli ryzyko epidemii. Uważam, że cały czas powinniśmy bardzo poważnie podchodzić do tematu, aby ograniczyć skalę zachorowań. Wtedy może pojawią możliwości dokończenia ligi.

A jeśli nie, to jakie rozwiązanie będzie najbardziej sprawiedliwe w kontekście następnych rozgrywek?

Trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Przede wszystkim, trzeba być świadomym tego, że nie będzie rozwiązania idealnego. Zawsze znajdą się mniej i bardziej pokrzywdzeni, którzy będą uważali, że decyzje są niesprawiedliwe.

Na sam koniec rozmowy chciałby pan coś powiedzieć kibicom ŁKS-u?

Zawsze mocno trzymam kciuki za ŁKS i nigdy nie zapomniałem, skąd pochodzę. Jestem dumny z tego, gdzie stawiałem swoje pierwsze piłkarskie kroki.



Sponsorzy główni

Sponsorzy

Partner strategiczny

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partnerzy

Partner techniczny

Partner medyczny